Trudno stworzyć recenzję finału serialu Supergirl, skoro przychodzi mi ją napisać na klawiaturze zalanej łzami. Moje cichutkie chlip-chlip pochłania kolejne litery: "S" jak symbol na klatce piersiowej głównej bohaterki, "P" jak patologia telewizji, "I" jak imbecylizm, "E" jak ekranowy zakalec, "R" jak rosół. S, P, I, E, R - ciekawe, które klawisze będą następne? Niestety, Dziewczyna ze Stali, od dawna leżąca w grobie, postanowiła na sam koniec swojego pogrzebowego marszu przypomnieć, że w ogóle istnieje. Do trumny trzeba ją przybijać młotkiem, aby przypadkiem z niej raz jeszcze nie wyszła. Produkcja stacji The CW kończy się tragicznie i nie chodzi tu o fabularne wydarzenia. Podsumowujące całą opowieść odcinki wynoszą Supergirl na nieosiągalny dla innych serii poziom żenady, z którego można już tylko skoczyć w dół i roztrzaskać czaszkę. Jeśli w tej telewizyjnej podróży z Karą Danvers podobnie jak ja wytrwałeś do kulminacyjnego momentu, możesz sobie pogratulować: nie ma chyba lepszego sposobu na to, aby zmarnować 6 długich lat życia. Ten czas wystarczyłby na zwiedzenie połowy świata czy chociażby na osiągnięcie perfekcji w dojeniu jaka. Jesteś jednak w National City, paradując po tamtejszych ulicach z głupawym uśmieszkiem i papierem toaletowym - owiniętym ci wokół głowy przez scenarzystów. Niby absurd, ale w tej wersji do świata Dziewczyny ze Stali pasujesz jak ulał.  Próba opisu fabuły The Last Gauntlet przypomina rozwiązywanie któregoś z matematycznych problemów milenijnych: jeśli ci się uda, dostaniesz milion dolców. Bohaterowie spędzają czas na niemiłosiernie rozciągniętych dysputkach o tym, co powinni zrobić. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że Kara trafia nawet do ruin praskiej katedry. Twórcy mogli mnie o tym poinformować wcześniej - do stolicy Czech mam zaledwie 4 godziny autobusem, więc z chęcią przywitałbym ekipę chlebem, solą i miotaczem ognia. Prawdziwa jazda po bandzie zaczyna się jednak w finałowym odcinku o wymownym tytule Kara, w którym pojawiają się już absolutnie wszyscy. Wracają Mon-El, Jimmy Olsen, Winn Schott, mama Danvers, a nawet sowy. Team Supergirl stawia czoło Nyxly i Lexowi, wspomaganym przez takie postacie jak Overgirl, Czerwone Tornado i inne potworki wytłoczone w pożyczonym od nauczyciela plastyki sprzęcie do efektów specjalnych. Grubo. Walka trwa ledwie chwilę, ponieważ musi ustąpić miejsca ślubowi Alex i Kelly oraz trwającemu blisko kwadrans dylematowi Dziewczyny ze Stali związanemu z objęciem przez nią funkcji redaktorki naczelnej w CatCo. Cat Grant przeprowadza wywiad z Karą, obwieszczając światu, że panna Danvers i Supergirl to w rzeczywistości ta sama osoba. Kurtyna. Przyda się jeszcze wezwać eskadrę myśliwców uzbrojonych w wykonane z kryptonitu pociski, aby przypadkiem żaden zombie nie wyszedł zza kotary. 
fot. The CW
+15 więcej
Jest coś niesłychanie zatrważającego w fakcie, że w finałowej odsłonie serii twórcy wysadzili w powietrze konstrukcję fabularną, którą mozolnie budowali przez bite 20 odcinków - nie ma bardziej przekonującego dowodu na to, że nie powinni nawet stać obok siedziby którejkolwiek z telewizji. Problem krucjaty Nyxly i Lexa dało się więc ostatecznie rozwiązać... przemową Kary do mieszkańców National City, dzięki której Dziewczyna ze Stali wzbudziła w nich głęboko zakopane pokłady dobra. No bo wiecie, Supergirl jest symbolem nadziei, jeśli jeszcze nie zauważyliście. Szczytem bezczelności staje się natomiast podsumowanie całego serialu ślubem Kelly i Alex. Nie zrozumcie mnie źle: nie mam nic przeciwko szczęściu homoseksualnej pary, jednak nie jestem pewien, czy kulminacja 6. sezonów produkcji jest dobrym miejscem na próbę wejścia w świadomość odbiorców przy pomocy światopoglądowej bomby nuklearnej. Rzeczywistość jest przecież o niebo bardziej złożona i nie trzeba jej pudrować kreśleniem idyllicznego pejzażu krainy społecznego "loffciania" wszystkich ze wszystkimi. To bodajże największa bolączka kończącej swój żywot Supergirl: autorzy produkcji nie zostawili zbyt wiele miejsca na myślenie i starcia odmiennych racji. W tym świecie jesteś albo tryskającym gejzerem szczęścia, albo chodzącym ucieleśnieniem zła. Ot, schemat wyjęty żywcem z baśni czy bajek. Prawdziwy prawdopodobnie wyłącznie dla osób poniżej siódmego roku życia.  W Karze obserwujemy także ostateczny etap fabularnego gnicia innych bohaterów. Zarżnięto wszystkich: zatraconą w debilizmie korzystania z magicznych mocy Lenę, zmasakrowanego scenariuszowymi głupstwami Lexa czy Brainy'ego, który nie może w pełni odejść od Nii. Jakby tego było mało, na ekranie z niejasnych przyczyn na naszych oczach rozlatuje się warstwa wizualna. Pal już licho CGI na poziomie Atari z lat 80.; dobieranie przez operatorów różnorakich soczewek w pewnym momencie wymknęło im się spod kontroli, przez co nawet zaćmienie Słońca (Kara chce walić w Nyxly całą energią naszej gwiazdy, jednak później się rozmyśla, bo dwa autka uderzyły o siebie) wygląda tak, jakby narysowano je w Paincie. Siłą rzeczy umiera więc każdy aspekt tego serialu: fabuła, zdjęcia, montaż, ścieżka muzyczna i godność postaci. I to jest naprawdę dobra wiadomość. Nie mam dziś żadnych wątpliwości, że Supergirl była jednym z największych szkodników telewizyjnego świata herosów, od kilku lat plugawiąc konwencję superbohaterską brakiem scenariusza i nachalną promocją urojonej, pozbawionej niuansów rzeczywistości. Był czas, w którym ten serial naprawdę dobrze otwierał nasze umysły na szeroko pojętą inność. Później jednak z właściwym dyskursem na tym polu produkcja The CW miała mniej więcej tyle wspólnego, co Józef Stalin z budowaniem lepszego świata. Tu leży Kara Danvers. Niech spoczywa w (nie)spokoju. Jeśli ktoś spróbuje ją kiedyś ożywić, zrobię sobie zdjęcie z naleśnikiem na głowie. No albo z ciastem cytrynowym. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj