Supergirl: sezon 6, odcinki 19-20 (finał serialu) - recenzja
Serial Supergirl dobiegł już końca. Finał produkcji staje się najlepszym dowodem na to, że utrzymywanie jej na antenie przez 6 sezonów to o jakieś 7 odsłon serii za dużo.
Serial Supergirl dobiegł już końca. Finał produkcji staje się najlepszym dowodem na to, że utrzymywanie jej na antenie przez 6 sezonów to o jakieś 7 odsłon serii za dużo.
Trudno stworzyć recenzję finału serialu Supergirl, skoro przychodzi mi ją napisać na klawiaturze zalanej łzami. Moje cichutkie chlip-chlip pochłania kolejne litery: "S" jak symbol na klatce piersiowej głównej bohaterki, "P" jak patologia telewizji, "I" jak imbecylizm, "E" jak ekranowy zakalec, "R" jak rosół. S, P, I, E, R - ciekawe, które klawisze będą następne? Niestety, Dziewczyna ze Stali, od dawna leżąca w grobie, postanowiła na sam koniec swojego pogrzebowego marszu przypomnieć, że w ogóle istnieje. Do trumny trzeba ją przybijać młotkiem, aby przypadkiem z niej raz jeszcze nie wyszła. Produkcja stacji The CW kończy się tragicznie i nie chodzi tu o fabularne wydarzenia. Podsumowujące całą opowieść odcinki wynoszą Supergirl na nieosiągalny dla innych serii poziom żenady, z którego można już tylko skoczyć w dół i roztrzaskać czaszkę. Jeśli w tej telewizyjnej podróży z Karą Danvers podobnie jak ja wytrwałeś do kulminacyjnego momentu, możesz sobie pogratulować: nie ma chyba lepszego sposobu na to, aby zmarnować 6 długich lat życia. Ten czas wystarczyłby na zwiedzenie połowy świata czy chociażby na osiągnięcie perfekcji w dojeniu jaka. Jesteś jednak w National City, paradując po tamtejszych ulicach z głupawym uśmieszkiem i papierem toaletowym - owiniętym ci wokół głowy przez scenarzystów. Niby absurd, ale w tej wersji do świata Dziewczyny ze Stali pasujesz jak ulał.
Próba opisu fabuły The Last Gauntlet przypomina rozwiązywanie któregoś z matematycznych problemów milenijnych: jeśli ci się uda, dostaniesz milion dolców. Bohaterowie spędzają czas na niemiłosiernie rozciągniętych dysputkach o tym, co powinni zrobić. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że Kara trafia nawet do ruin praskiej katedry. Twórcy mogli mnie o tym poinformować wcześniej - do stolicy Czech mam zaledwie 4 godziny autobusem, więc z chęcią przywitałbym ekipę chlebem, solą i miotaczem ognia. Prawdziwa jazda po bandzie zaczyna się jednak w finałowym odcinku o wymownym tytule Kara, w którym pojawiają się już absolutnie wszyscy. Wracają Mon-El, Jimmy Olsen, Winn Schott, mama Danvers, a nawet sowy. Team Supergirl stawia czoło Nyxly i Lexowi, wspomaganym przez takie postacie jak Overgirl, Czerwone Tornado i inne potworki wytłoczone w pożyczonym od nauczyciela plastyki sprzęcie do efektów specjalnych. Grubo. Walka trwa ledwie chwilę, ponieważ musi ustąpić miejsca ślubowi Alex i Kelly oraz trwającemu blisko kwadrans dylematowi Dziewczyny ze Stali związanemu z objęciem przez nią funkcji redaktorki naczelnej w CatCo. Cat Grant przeprowadza wywiad z Karą, obwieszczając światu, że panna Danvers i Supergirl to w rzeczywistości ta sama osoba. Kurtyna. Przyda się jeszcze wezwać eskadrę myśliwców uzbrojonych w wykonane z kryptonitu pociski, aby przypadkiem żaden zombie nie wyszedł zza kotary.
Jest coś niesłychanie zatrważającego w fakcie, że w finałowej odsłonie serii twórcy wysadzili w powietrze konstrukcję fabularną, którą mozolnie budowali przez bite 20 odcinków - nie ma bardziej przekonującego dowodu na to, że nie powinni nawet stać obok siedziby którejkolwiek z telewizji. Problem krucjaty Nyxly i Lexa dało się więc ostatecznie rozwiązać... przemową Kary do mieszkańców National City, dzięki której Dziewczyna ze Stali wzbudziła w nich głęboko zakopane pokłady dobra. No bo wiecie, Supergirl jest symbolem nadziei, jeśli jeszcze nie zauważyliście. Szczytem bezczelności staje się natomiast podsumowanie całego serialu ślubem Kelly i Alex. Nie zrozumcie mnie źle: nie mam nic przeciwko szczęściu homoseksualnej pary, jednak nie jestem pewien, czy kulminacja 6. sezonów produkcji jest dobrym miejscem na próbę wejścia w świadomość odbiorców przy pomocy światopoglądowej bomby nuklearnej. Rzeczywistość jest przecież o niebo bardziej złożona i nie trzeba jej pudrować kreśleniem idyllicznego pejzażu krainy społecznego "loffciania" wszystkich ze wszystkimi. To bodajże największa bolączka kończącej swój żywot Supergirl: autorzy produkcji nie zostawili zbyt wiele miejsca na myślenie i starcia odmiennych racji. W tym świecie jesteś albo tryskającym gejzerem szczęścia, albo chodzącym ucieleśnieniem zła. Ot, schemat wyjęty żywcem z baśni czy bajek. Prawdziwy prawdopodobnie wyłącznie dla osób poniżej siódmego roku życia.
W Karze obserwujemy także ostateczny etap fabularnego gnicia innych bohaterów. Zarżnięto wszystkich: zatraconą w debilizmie korzystania z magicznych mocy Lenę, zmasakrowanego scenariuszowymi głupstwami Lexa czy Brainy'ego, który nie może w pełni odejść od Nii. Jakby tego było mało, na ekranie z niejasnych przyczyn na naszych oczach rozlatuje się warstwa wizualna. Pal już licho CGI na poziomie Atari z lat 80.; dobieranie przez operatorów różnorakich soczewek w pewnym momencie wymknęło im się spod kontroli, przez co nawet zaćmienie Słońca (Kara chce walić w Nyxly całą energią naszej gwiazdy, jednak później się rozmyśla, bo dwa autka uderzyły o siebie) wygląda tak, jakby narysowano je w Paincie. Siłą rzeczy umiera więc każdy aspekt tego serialu: fabuła, zdjęcia, montaż, ścieżka muzyczna i godność postaci. I to jest naprawdę dobra wiadomość. Nie mam dziś żadnych wątpliwości, że Supergirl była jednym z największych szkodników telewizyjnego świata herosów, od kilku lat plugawiąc konwencję superbohaterską brakiem scenariusza i nachalną promocją urojonej, pozbawionej niuansów rzeczywistości. Był czas, w którym ten serial naprawdę dobrze otwierał nasze umysły na szeroko pojętą inność. Później jednak z właściwym dyskursem na tym polu produkcja The CW miała mniej więcej tyle wspólnego, co Józef Stalin z budowaniem lepszego świata. Tu leży Kara Danvers. Niech spoczywa w (nie)spokoju. Jeśli ktoś spróbuje ją kiedyś ożywić, zrobię sobie zdjęcie z naleśnikiem na głowie. No albo z ciastem cytrynowym.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat