Doprawdy przedziwny to sezon serialu Supergirl. Ledwie kilka tygodni temu twórcy zaserwowali nam ocierający się o karykaturę odcinek, w którym tytułowa bohaterka przygotowywała się do bitwy z Białymi Marsjanami w rytm utworu Britney Spears. Spora część widzów zapewne czuła jednak gdzieś podskórnie, że nie odkryto jeszcze przed nami wszystkich kart, jakby działa największego kalibru miały zostać wytoczone dopiero po niezwiązanym z zasadniczą osią fabularną crossoverze. I tak się rzeczywiście stało. W odcinku Reign nie dość, że rozmaite wątki tańczą ze sobą na ekranie w sposób przyjemny dla oka i umysłu, to jeszcze raczy się nas pierwszorzędną jatką Dziewczyny ze Stali i Worldkiller. Już pal licho, że choreografia tej sceny walki niespecjalnie wyróżnia się na tle innych sekwencji tego typu. Chodzi o to, że Supergirl dostaje po prostu łupnia, a jej porażka z bliżej nieokreślonych, irracjonalnych przyczyn zaczyna wzbudzać w nas smutek i współczucie. Możecie zakładać, że postradałem rozum, ale od dawna nie byłem tak mocno zaangażowany emocjonalnie w seans którejkolwiek z odsłon tej produkcji. Punktem wyjścia w ostatnim odcinku jest, a jakżeby inaczej, przyjęcie świąteczne, które wydaje Kara. Gdyby to był normalny dzień scenarzystów, to zapewne przez bite 40 minut oglądalibyśmy bohaterów wybierających najlepsze piosenki bożonarodzeniowe i biegających po mieszkaniu w skarpetach, a w finale czekałby na nas jakiś pierwszy z brzegu szok i „och, ach, hop, bęc” niedowierzanie. Na szczęście to nie był zwykły dzień autorów tej części historii. Noc miała być cicha, a zrobił się rozgardiasz. Dziewczyna ze Stali nadal cierpi, a trójkąt miłosny, w którym znaleźli się jeszcze Mon-El i Imra, momentami prezentuje się na ekranie przejmująco. Choć pojawiają się próby wyjścia z tej patowej sytuacji, najważniejsze pozostają wewnętrzne przeżycia Kary. Dzięki takim zabiegom Melissa Benoist ma okazję pokazać pełnię swoich umiejętności aktorskich, zważywszy również na to, że jej postaci przychodzi brać udział w znacznie różniących się od siebie pod względem wydźwięku fabularnego wątkach. Twórcy przeplatają je ze sobą z gracją i w sposób starannie przemyślany. Jeśli więc nawet na ekranie pojawia się choinka, a James i Lena po kielichu zaczynają się do siebie dobierać, to karkołomne miłostki mają w zamierzeniu rezonować w całej strukturze narracyjnej odcinka. Przeciwwagą dla nich staje się szeroko zakrojone śledztwo dotyczące pojawiających się w National City tajemniczych symboli. Pozwalają one nawet całkiem przekonująco rozwinąć kwestię fanatyków religijnych - ich lider tylko pozornie plecie trzy po trzy; bliżej mu raczej do roli proroka, wieszczącego rychłą zagładę. Kiedyś wybuchnęlibyśmy śmiechem, dziś mamy Reign. Jej pętla coraz mocniej zaciskała się na szyi Samanthy. Z perspektywy całego sezonu należy pochwalić twórców za sprawne oddawanie na ekranie dwoistości natury tej bohaterki - mamy tu do czynienia ze zderzeniem dwóch pierwiastków, dobra i zła, sacrum i profanum, Yin i Yang. Jestem niemal pewien, że przy takim podejściu do tej kwestii z troskliwej matki i jej mrocznego alter ego zrodzi się ktoś trzeci. Na całe szczęście scenarzyści potrafią roztoczyć wokół głównej antagonistki obecnej odsłony serii aurę większej tajemnicy. Kulminacją ostatniego w tym roku kalendarzowym odcinka staje się pojedynek Reign i Supergirl. Jak na ten serial, trwa on zaskakująco długo. Poprzedza go osobliwy prolog, w którym przeciwniczki wyjawiają i sobie nawzajem, i widzom swoje motywacje. Starcie dwóch potęg prezentuje się na ekranie nadspodziewanie dobrze. Twórcom udaje się z jednej strony oddać powagę i ciężar fabularny tej walki, z drugiej zaś wplatają w nią oni przedziwne zabiegi, od świątecznych evergreenów, przez okładanie się wokół pracowników biurowca, po przypominające fresk ujęcie, w którym antagonistka zrzuca opadłą z sił Dziewczynę ze Stali na ziemię. Jest i lekko, i podniośle, a naszej przyjemności nie powinna zabić nawet nieco chaotyczna praca kamery i momentami zupełnie przypadkowe operowanie światłem, które przysłania nam sylwetki bohaterek.
Źródło: Colin Bentley/The CW
+18 więcej
Porażka Supergirl gdzieś na najgłębszym poziomie przetrąca podrasowany dużą dawką lukru przekaz serialu. Choć domyślamy się, że Kara w trymiga wyliże rany i w styczniu będzie gotowa do kolejnych sparingów, to jednak warto w tym momencie się na chwilę zatrzymać i oddać refleksji. Zwróćcie bowiem uwagę, że leżąca na ulicy Dziewczyna ze Stali przybiera dokładnie taką samą pozę, jaką widzieliśmy już w komiksie Śmierć Supermana, gdy Ostatni Syn Kryptona wyzionął ducha w walce z Doomsdayem. Jest coś niepokojącego i intymnego zarazem w tych ujęciach, w których pokonaną Supergirl widzą czy to mieszkańcy National City, czy zebrani w siedzibie DEO. To pęknięcie nie tylko na ciele głównej bohaterki, ale również w całej dotychczasowej narracji produkcji. Pojawia się doskonały punkt wyjścia do tego, by uraczyć widzów nowym otwarciem. Nie da się bowiem ukryć, że jak do tej pory w tym sezonie twórcy rozwijali fabułę niejako na wstecznym biegu. Kurtyna już jednak spadła. Niedługo przekonamy się, czy Dziewczyna ze Stali faktycznie ma więcej asów w rękawie, niż jeszcze kilka tygodni temu myśleliśmy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj