Supergirl: sezon 3, odcinek 9 – recenzja
Ostatni w tym roku kalendarzowym odcinek Supergirl to nie tylko zgrabne połączenie dotychczasowych wątków. W finale czekał nas pojedynek Dziewczyny ze Stali i Reign, który może, choć nie musi, być dla tego serialu momentem przełomowym.
Ostatni w tym roku kalendarzowym odcinek Supergirl to nie tylko zgrabne połączenie dotychczasowych wątków. W finale czekał nas pojedynek Dziewczyny ze Stali i Reign, który może, choć nie musi, być dla tego serialu momentem przełomowym.
Doprawdy przedziwny to sezon serialu Supergirl. Ledwie kilka tygodni temu twórcy zaserwowali nam ocierający się o karykaturę odcinek, w którym tytułowa bohaterka przygotowywała się do bitwy z Białymi Marsjanami w rytm utworu Britney Spears. Spora część widzów zapewne czuła jednak gdzieś podskórnie, że nie odkryto jeszcze przed nami wszystkich kart, jakby działa największego kalibru miały zostać wytoczone dopiero po niezwiązanym z zasadniczą osią fabularną crossoverze. I tak się rzeczywiście stało. W odcinku Reign nie dość, że rozmaite wątki tańczą ze sobą na ekranie w sposób przyjemny dla oka i umysłu, to jeszcze raczy się nas pierwszorzędną jatką Dziewczyny ze Stali i Worldkiller. Już pal licho, że choreografia tej sceny walki niespecjalnie wyróżnia się na tle innych sekwencji tego typu. Chodzi o to, że Supergirl dostaje po prostu łupnia, a jej porażka z bliżej nieokreślonych, irracjonalnych przyczyn zaczyna wzbudzać w nas smutek i współczucie. Możecie zakładać, że postradałem rozum, ale od dawna nie byłem tak mocno zaangażowany emocjonalnie w seans którejkolwiek z odsłon tej produkcji.
Punktem wyjścia w ostatnim odcinku jest, a jakżeby inaczej, przyjęcie świąteczne, które wydaje Kara. Gdyby to był normalny dzień scenarzystów, to zapewne przez bite 40 minut oglądalibyśmy bohaterów wybierających najlepsze piosenki bożonarodzeniowe i biegających po mieszkaniu w skarpetach, a w finale czekałby na nas jakiś pierwszy z brzegu szok i „och, ach, hop, bęc” niedowierzanie. Na szczęście to nie był zwykły dzień autorów tej części historii. Noc miała być cicha, a zrobił się rozgardiasz.
Dziewczyna ze Stali nadal cierpi, a trójkąt miłosny, w którym znaleźli się jeszcze Mon-El i Imra, momentami prezentuje się na ekranie przejmująco. Choć pojawiają się próby wyjścia z tej patowej sytuacji, najważniejsze pozostają wewnętrzne przeżycia Kary. Dzięki takim zabiegom Melissa Benoist ma okazję pokazać pełnię swoich umiejętności aktorskich, zważywszy również na to, że jej postaci przychodzi brać udział w znacznie różniących się od siebie pod względem wydźwięku fabularnego wątkach. Twórcy przeplatają je ze sobą z gracją i w sposób starannie przemyślany. Jeśli więc nawet na ekranie pojawia się choinka, a James i Lena po kielichu zaczynają się do siebie dobierać, to karkołomne miłostki mają w zamierzeniu rezonować w całej strukturze narracyjnej odcinka. Przeciwwagą dla nich staje się szeroko zakrojone śledztwo dotyczące pojawiających się w National City tajemniczych symboli. Pozwalają one nawet całkiem przekonująco rozwinąć kwestię fanatyków religijnych - ich lider tylko pozornie plecie trzy po trzy; bliżej mu raczej do roli proroka, wieszczącego rychłą zagładę. Kiedyś wybuchnęlibyśmy śmiechem, dziś mamy Reign.
Jej pętla coraz mocniej zaciskała się na szyi Samanthy. Z perspektywy całego sezonu należy pochwalić twórców za sprawne oddawanie na ekranie dwoistości natury tej bohaterki - mamy tu do czynienia ze zderzeniem dwóch pierwiastków, dobra i zła, sacrum i profanum, Yin i Yang. Jestem niemal pewien, że przy takim podejściu do tej kwestii z troskliwej matki i jej mrocznego alter ego zrodzi się ktoś trzeci. Na całe szczęście scenarzyści potrafią roztoczyć wokół głównej antagonistki obecnej odsłony serii aurę większej tajemnicy.
Kulminacją ostatniego w tym roku kalendarzowym odcinka staje się pojedynek Reign i Supergirl. Jak na ten serial, trwa on zaskakująco długo. Poprzedza go osobliwy prolog, w którym przeciwniczki wyjawiają i sobie nawzajem, i widzom swoje motywacje. Starcie dwóch potęg prezentuje się na ekranie nadspodziewanie dobrze. Twórcom udaje się z jednej strony oddać powagę i ciężar fabularny tej walki, z drugiej zaś wplatają w nią oni przedziwne zabiegi, od świątecznych evergreenów, przez okładanie się wokół pracowników biurowca, po przypominające fresk ujęcie, w którym antagonistka zrzuca opadłą z sił Dziewczynę ze Stali na ziemię. Jest i lekko, i podniośle, a naszej przyjemności nie powinna zabić nawet nieco chaotyczna praca kamery i momentami zupełnie przypadkowe operowanie światłem, które przysłania nam sylwetki bohaterek.
Porażka Supergirl gdzieś na najgłębszym poziomie przetrąca podrasowany dużą dawką lukru przekaz serialu. Choć domyślamy się, że Kara w trymiga wyliże rany i w styczniu będzie gotowa do kolejnych sparingów, to jednak warto w tym momencie się na chwilę zatrzymać i oddać refleksji. Zwróćcie bowiem uwagę, że leżąca na ulicy Dziewczyna ze Stali przybiera dokładnie taką samą pozę, jaką widzieliśmy już w komiksie Śmierć Supermana, gdy Ostatni Syn Kryptona wyzionął ducha w walce z Doomsdayem. Jest coś niepokojącego i intymnego zarazem w tych ujęciach, w których pokonaną Supergirl widzą czy to mieszkańcy National City, czy zebrani w siedzibie DEO. To pęknięcie nie tylko na ciele głównej bohaterki, ale również w całej dotychczasowej narracji produkcji. Pojawia się doskonały punkt wyjścia do tego, by uraczyć widzów nowym otwarciem. Nie da się bowiem ukryć, że jak do tej pory w tym sezonie twórcy rozwijali fabułę niejako na wstecznym biegu. Kurtyna już jednak spadła. Niedługo przekonamy się, czy Dziewczyna ze Stali faktycznie ma więcej asów w rękawie, niż jeszcze kilka tygodni temu myśleliśmy.
Źródło: Zdjęcie główne: Colin Bentley/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat