Nie dajcie się zwieść pojawiającemu się w sieci przypuszczeniu, że biedaczkę Supergirl na poziomie scenariuszowym rozłożyła epidemia koronawirusa. Owszem, 5. sezon produkcji skrócono; wszystko wskazuje na to, że przed nami już tylko dwa odcinki tej odsłony. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że Deus Lex Machina został zaserwowany widzom w pierwotnym kształcie, mając za zadanie połączyć wszystkie dotychczasowe wątki i nadać im odpowiedni kontekst. Problem polega na tym, że twórcom zabrakło pomysłu na sprawne ustawienie podwalin pod finał opowieści – właściwie każdy jej aspekt wytłumaczono niecnymi knowaniami Lexa Luthora, który, realizując złowieszczy plan, w swoim stylu rozstawił niemalże wszystkich bohaterów po kątach. Nawet jeśli ostatni odcinek dostarcza relatywnie sporo rozrywki, to zupełnie zawodzi jako motor napędowy całej historii. Z mocy sprawczej Luthora skorzystano bowiem dokładnie w ten sam sposób w poprzednim sezonie; ciężko się więc nabrać na ekranowe odgrzewane kotlety. W dodatku reżyserująca odcinek Melissa Benoist ma olbrzymie braki warsztatowe – jej twór ogląda się tak, jakby przed seansem zaaplikowała nam śmiertelną dawkę środków nasennych.  Deus Lex Machina ugina się pod ciężarem przeładowania wątków. Benoist i spółka gorączkowo poszukują panaceum na to, iż w poprzednich odsłonach serii gros aspektów historii zaczęło żyć swoim życiem. Lewiatan, Obsidian, badania Leny, śledztwo Williama, powrót Luthora – na Boga, już tego było za wiele. Teraz na tę fabularną przyczepkę postanowiono dorzucić jeszcze Myriad, M'Gann, Pożeracza Słońc, Eve Tessmacher, boską naturę Gamemnae i wbicie się Lexa do Fortecy Samotności. Z ostatniego odcinka dowiadujemy się, że ikoniczny przeciwnik Supermana po wydarzeniach ukazanych w crossoverze prowadził szeroko zakrojoną grę, w ramach której chciał zaszachować organizację Lewiatan, Supergirl, DEO, Lenę i własną matkę jednocześnie. Zupełnie przy okazji zmanipulował zakochującą się w nim Eve, kobietę, która zamiast zabijać Jonathana Denversa wolałaby przecież wrzucić coś ze swoim lubym na ruszt. Metafora nieprzypadkowa – odpowiedzialni za produkcję też chcieli upiec kilkadziesiąt pieczeni na jednym ogniu. Nie wyszło; nawet jeśli Deus Lex Machina nie jest spektakularną klapą, to z całą pewnością nie jest też odcinkiem, którego oczekiwalibyśmy na tym etapie sezonu. Scenarzyści wykorzystali kalkę fabularną, odbijając to, co rok temu Lex zrobił z Czerwoną Córką, Benem Lockwoodem, Leną i Eve. Ktoś zapewne da się na to nabrać, ale i świetny w swojej roli Jon Cryer nie zatrze poczucia, że scenariuszowa bieda dała o sobie znać w Supergirl raz jeszcze. 
fot. Kailey Schwerman/The CW
+12 więcej
Ta twórcza błazenada jest tak dalece posunięta, że doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego przez cały sezon tłuczono nam do głów, iż Lewiatan i Obsidian mogą stanowić jakieś większe zagrożenie dla ludzkości. Koniec końców okazały się one tylko pionkami na szachownicy Luthora; istotą twistów fabularnych jest to, że powinny z natury rzeczy zaskakiwać. Przywołane w tej samej formie nie będą jednak w stanie tego zrobić – maszynistą w złowieszczej lokomotywie serialu jest Lex i basta. Nie zrozumiałeś? No to powtóreczka. I jeszcze jedna. I jeszcze jedna... Co więcej, stawiająca pierwsze kroki za kamerą Benoist zasłużyła chyba na realizację lepiej napisanej historii. Tymczasem jej reżyserski debiut wybudzi w nas poczucie, że kobieta powinna czym prędzej udać się na zawodowe korepetycje. W Deus Lex Machina na papierze dzieje się sporo, tymczasem twórczyni filtruje tę opowieść przez całą masę bezpiecznych zabiegów. Efekt końcowy jest zaskakująco senny, apatyczny, odarty choćby z najmniejszej próby zszokowania widza. Przypomnijcie sobie o tym w momentach wyjawienia prawdy o pokryzysowych działaniach Luthora czy o tym, kto zabił Jonathana – wzruszenie ramion i idziemy dalej.  Sporo w tym serialu nachodził się William, człowiek, który jest tu kopią Cecile z Flasha – widzimy go co chwilę, a jednak nikt nie wie dlaczego. Teoretycznie smali cholewki do Kary, upiekł jej w końcu placuszek, lecz ekranowa chemia pomiędzy tą parą przywodzi na myśl hipotetyczną relację zombie i którejś z bohaterek powieści Jane Austen. Nuda, nic się nie dzieje. Supergirl straciła już przez koronawirusową zawieruchę przynajmniej jeden odcinek; cóż z tego? Czy przez 40 minut więcej czasu antenowego twórcom udałoby się zupełnie inaczej poprowadzić historię i nadać jej choć odrobinę satysfakcjonujący kształt? Nie sądzę. Dziewczyna ze Stali lada moment zwinie więc swoje manatki i to, niestety, jest prawdopodobnie najlepsza wiadomość, jaką mam dla Was w tym tygodniu. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj