Supergirl: sezon 5, odcinek 17 - recenzja
Do finału 5. sezonu Supergirl zostały już tylko trzy odcinki. Twórcy raczej o tym nie wiedzą - albo każą bohaterom piec ciasto, albo sami sięgają po odgrzewane schabowe.
Do finału 5. sezonu Supergirl zostały już tylko trzy odcinki. Twórcy raczej o tym nie wiedzą - albo każą bohaterom piec ciasto, albo sami sięgają po odgrzewane schabowe.
Nie dajcie się zwieść pojawiającemu się w sieci przypuszczeniu, że biedaczkę Supergirl na poziomie scenariuszowym rozłożyła epidemia koronawirusa. Owszem, 5. sezon produkcji skrócono; wszystko wskazuje na to, że przed nami już tylko dwa odcinki tej odsłony. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że Deus Lex Machina został zaserwowany widzom w pierwotnym kształcie, mając za zadanie połączyć wszystkie dotychczasowe wątki i nadać im odpowiedni kontekst. Problem polega na tym, że twórcom zabrakło pomysłu na sprawne ustawienie podwalin pod finał opowieści – właściwie każdy jej aspekt wytłumaczono niecnymi knowaniami Lexa Luthora, który, realizując złowieszczy plan, w swoim stylu rozstawił niemalże wszystkich bohaterów po kątach. Nawet jeśli ostatni odcinek dostarcza relatywnie sporo rozrywki, to zupełnie zawodzi jako motor napędowy całej historii. Z mocy sprawczej Luthora skorzystano bowiem dokładnie w ten sam sposób w poprzednim sezonie; ciężko się więc nabrać na ekranowe odgrzewane kotlety. W dodatku reżyserująca odcinek Melissa Benoist ma olbrzymie braki warsztatowe – jej twór ogląda się tak, jakby przed seansem zaaplikowała nam śmiertelną dawkę środków nasennych.
Deus Lex Machina ugina się pod ciężarem przeładowania wątków. Benoist i spółka gorączkowo poszukują panaceum na to, iż w poprzednich odsłonach serii gros aspektów historii zaczęło żyć swoim życiem. Lewiatan, Obsidian, badania Leny, śledztwo Williama, powrót Luthora – na Boga, już tego było za wiele. Teraz na tę fabularną przyczepkę postanowiono dorzucić jeszcze Myriad, M'Gann, Pożeracza Słońc, Eve Tessmacher, boską naturę Gamemnae i wbicie się Lexa do Fortecy Samotności. Z ostatniego odcinka dowiadujemy się, że ikoniczny przeciwnik Supermana po wydarzeniach ukazanych w crossoverze prowadził szeroko zakrojoną grę, w ramach której chciał zaszachować organizację Lewiatan, Supergirl, DEO, Lenę i własną matkę jednocześnie. Zupełnie przy okazji zmanipulował zakochującą się w nim Eve, kobietę, która zamiast zabijać Jonathana Denversa wolałaby przecież wrzucić coś ze swoim lubym na ruszt. Metafora nieprzypadkowa – odpowiedzialni za produkcję też chcieli upiec kilkadziesiąt pieczeni na jednym ogniu. Nie wyszło; nawet jeśli Deus Lex Machina nie jest spektakularną klapą, to z całą pewnością nie jest też odcinkiem, którego oczekiwalibyśmy na tym etapie sezonu. Scenarzyści wykorzystali kalkę fabularną, odbijając to, co rok temu Lex zrobił z Czerwoną Córką, Benem Lockwoodem, Leną i Eve. Ktoś zapewne da się na to nabrać, ale i świetny w swojej roli Jon Cryer nie zatrze poczucia, że scenariuszowa bieda dała o sobie znać w Supergirl raz jeszcze.
Ta twórcza błazenada jest tak dalece posunięta, że doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego przez cały sezon tłuczono nam do głów, iż Lewiatan i Obsidian mogą stanowić jakieś większe zagrożenie dla ludzkości. Koniec końców okazały się one tylko pionkami na szachownicy Luthora; istotą twistów fabularnych jest to, że powinny z natury rzeczy zaskakiwać. Przywołane w tej samej formie nie będą jednak w stanie tego zrobić – maszynistą w złowieszczej lokomotywie serialu jest Lex i basta. Nie zrozumiałeś? No to powtóreczka. I jeszcze jedna. I jeszcze jedna... Co więcej, stawiająca pierwsze kroki za kamerą Benoist zasłużyła chyba na realizację lepiej napisanej historii. Tymczasem jej reżyserski debiut wybudzi w nas poczucie, że kobieta powinna czym prędzej udać się na zawodowe korepetycje. W Deus Lex Machina na papierze dzieje się sporo, tymczasem twórczyni filtruje tę opowieść przez całą masę bezpiecznych zabiegów. Efekt końcowy jest zaskakująco senny, apatyczny, odarty choćby z najmniejszej próby zszokowania widza. Przypomnijcie sobie o tym w momentach wyjawienia prawdy o pokryzysowych działaniach Luthora czy o tym, kto zabił Jonathana – wzruszenie ramion i idziemy dalej.
Sporo w tym serialu nachodził się William, człowiek, który jest tu kopią Cecile z Flasha – widzimy go co chwilę, a jednak nikt nie wie dlaczego. Teoretycznie smali cholewki do Kary, upiekł jej w końcu placuszek, lecz ekranowa chemia pomiędzy tą parą przywodzi na myśl hipotetyczną relację zombie i którejś z bohaterek powieści Jane Austen. Nuda, nic się nie dzieje. Supergirl straciła już przez koronawirusową zawieruchę przynajmniej jeden odcinek; cóż z tego? Czy przez 40 minut więcej czasu antenowego twórcom udałoby się zupełnie inaczej poprowadzić historię i nadać jej choć odrobinę satysfakcjonujący kształt? Nie sądzę. Dziewczyna ze Stali lada moment zwinie więc swoje manatki i to, niestety, jest prawdopodobnie najlepsza wiadomość, jaką mam dla Was w tym tygodniu.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat