Nazwanie ostatnich odcinków Supergirl bałaganem byłoby dla nich zupełnie nieuprawnionym komplementem. Prom Night! i Prom Again! to rozpisany na licealno-nastolatkową modłę dyptyk naznaczony w pierwszej kolejności przez narracyjny chaos. Z niejasnych przyczyn twórcy postanowili odejść od zasadniczej osi fabularnej całego sezonu (choć z drugiej strony próba jej nakreślenia przypomina szukanie igły w stogu siana), by zafundować widzom koślawy w swojej formie bal maturalny, emocjonalne dyrdymały i zabawę w kotka i myszkę z pomalowanymi farbami plakatowymi na niebiesko kosmitami. Absolutnie nic nie trzyma się tu kupy, każdy wątek żyje swoim życiem, a amerykańscy licealiści na forach internetowych obie ostatnie odsłony serii i tak określają jako "kawał dobrej roboty". W mojej ocenie kawałem jest jednak to, że ktoś dał na realizację tych scenariuszowych koszmarków zielone światło. To przecież ekranowe opowieści z gatunku tych, po obejrzeniu których trzeba przemywać oczy tudzież wsadzać głowę albo pod hydrant, albo do piekarnika. No cóż, odpowiedzialni za Supergirl solidnie dbają o to, by ich produkcja zamieniła się w serial-mem, z którego za dekadę czy dwie uczyni się wzorzec telewizyjnej błazenady. Jeśli jednak wciąż chcecie wiedzieć, co zdarzyło się w minionych odcinkach, śpieszę z odpowiedzią: hop, bach, ojojoj, ała, kocham cię, hihi, bęc.  Podsumowanie Prom Night! i Prom Again! jest zadaniem tak trudnym, jak wyliczenie miejsca jutrzejszego upadku chińskiej rakiety Długi Marsz 5B - wszystko kręci się zbyt szybko, brakuje konkretów. Z grubsza idzie o to, że Brainy i Nia wyruszają w podróż w czasie, aby pozyskać DNA Kary z 2009 roku, co ma docelowo pomóc w ściągnięciu jej przyszłej wersji ze Strefy Widmo. Statek przenosi się do Midvale, którego młodzi mieszkańcy szykują się do balu maturalnego. W tym miejscu fabuła gna jak postacie w czołówce Benny'ego Hilla: na miejsce przybywa pracująca jeszcze w Daily Planet i szukająca dobrego tematu na reportaż Cat Grant (bodajże jedyny pozytyw obu odcinków), Brainy i Nia ukrywają się pod imionami Brandon i Brenda (nawiązanie do Beverly Hills, 90210, po którym ze śmiechu odbiorcy wybucha mózg), zmartwychwstały i do bólu flegmatyczny Kenny Li smali cholewki do Kary, ale ta ostatnia chce studiować w National City, a jakby w tym cyrku było za mało klaunów, to na deser dostajemy jeszcze Bismolian, Naxima Torka i Mitcha, kosmitów, którzy uprowadzają innych obcych, by zrobić z nich eksponaty w międzyplanetarnym zoo. Na ekranie pojawiają się pola siłowe, drony, prototyp drukarki 3D, pochodzące z Plutona lądowe rekiny, słyszymy piosenki Lady Gagi, padają wzmianki o Urugwaju. Słowem: dzieje się tak dużo, jak na popijawie w remizie strażackiej w dzień św. Floriana. 
The CW
+8 więcej
Problem polega na tym, że obie odsłony serii w ostatecznym rozrachunku wydają się absolutnie zbędne i koniec końców nie są niczym więcej niż niemożliwie rozwleczoną dygresją fabularną, którą dałoby się opowiedzieć w kilka minut. Co więcej, ich seans powinien zostać formalnie zabroniony wszystkim widzom powyżej 15. roku życia; emocjonalna łopatologia, nastoletnie dylematy sercowe i ekspozycja bezgranicznie irytującej, młodszej wersji Alex są tu tak zintensyfikowane, że starsi odbiorcy mogą zasnąć - właściwie powinni. Twórcy dwoją się i troją, by puszczać oko w naszym kierunku, przy czym robią to z gracją słonia w składzie porcelany. Widać to najlepiej w odwołaniach do Fortecy Samotności czy w sposobie, w jaki przetrącono wątek Grant. Ta ostatnia dostała przecież impuls do rozwoju kariery po głupawej tyradzie Dreamer, a ledwie chwilę wcześniej chciała przeprowadzić wywiad z śmieszkowatymi kosmitami. Kwintesencją licealnej zgnilizny staje się finałowa sekwencja, w ramach której Kara i Kenny zrywają i postanawiają pójść własną ścieżką życia. Wiecie, dorosłość pełną gębą. Nie liczcie również na fajerwerki w aspekcie techniczno-wizualnym, skoro ton nadają im cudaczne bańki tworzone przez Nię, Kara spadająca na łeb, na szyję po zetknięciu z kryptonitem i różowy tygrys wyglądający jak zrzynka z telewizyjnych efektów specjalnych z lat 90.  Mam też dobrą wiadomość: przed nami jeszcze tylko jeden odcinek Supergirl, po którym znów powrócą wypadający o niebo lepiej na każdej możliwej płaszczyźnie Superman i Lois. Dziewczyna ze Stali w obecnej formie czym prędzej musi zejść ze sceny, ponieważ w kontekście aktualnego sezonu nawet po 6 odsłonach serii nadal zasadne będzie mówienie o falstarcie. Tak źle jeszcze nie było; na tym etapie historii twórcom nie udało się w żaden sposób przekazać, jaki ma ona motyw przewodni, nie mówiąc o naszkicowaniu potencjalnych kierunków rozwoju fabularnego na przyszłość. Jak do tej pory scenarzyści zajmują się głównie upychaniem przypadkowych wątków na siłę, tak aby pozorowały one wrażenie obcowania z zamkniętą całością. To jednak wyłącznie iluzja, bazująca na naszej potencjalnej naiwności i wierze w lepsze jutro serialowej Kary Zor-El. Zamiast rozpaczliwego poszukiwania światełka w tunelu dziś polecę Wam coś zgoła innego: zastanówcie się już nad tym, co napisać w nekrologu Supergirl, który po tym sezonie siłą rzeczy stworzymy razem...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj