Z całą pewnością gatunek teen drama wydał na świat o wiele więcej porażek niż sukcesów. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że na dwadzieścia netflixowych seriali o życiu nastolatków przypada tylko jeden dobry. I Szkoła dla elity jest z pewnością beneficjentem takiej rachuby. Las Encinas to jedna z najbardziej prestiżowych szkół w całej Hiszpanii. To właśnie tam uczą się dzieciaki, które na urodziny dostają mercedesy, a szkolny mundurek noszą tylko w zestawie z torebką Chanel. Pewnego dnia do tej swoistej enklawy dla bogaczy trafia troje nowych uczniów – dorabiający popołudniami jako kelner Samuel, ambitna Muzułmanka Nadia oraz przebojowy podrywacz Christian. Mimo wielu różnic, łączy ich jedno – w przeciwieństwie do pozostałych uczniów, ich rodziny nie mają milionów na koncie. Przetrwanie w tej szkolnej dżungli nie będzie łatwe. Tym bardziej, że już w pierwszych scenach dowiadujemy się, że cała ta historia zakończy się krwawym morderstwem… Co prawda aż do samego końca nie wiemy, kim jest morderca, ale za to już w pierwszym odcinku dowiadujemy się, kto zginął (choć nie ujawnię tego, żeby nie rozdrażniać co wrażliwszych na spoilery Czytelników). Wiedza ta nie ujmuje jednak w żaden sposób napięciu, które bez wątpienia towarzyszy nam podczas oglądania  serialu. Narracja prowadzi nas na przemian przez zeznania uczniów, którzy mogli być zamieszani w morderstwo i ich reminiscencje, ukazujące, co się działo przed tymi tragicznymi wydarzeniami. Co prawda te wstawki z przesłuchań zazwyczaj nie dodają niczego przełomowego do fabuły, ale za to wnoszą do serialu dużo tajemniczości. Dosyć już jednak o wątku kryminalnym - serial ten przecież ma znacznie większe atuty.
fot. Netflix
Jak w każdym teen drama, tak i w Szkole dla elity musiały się znaleźć typowe dla tego gatunku motywy-wydmuszki. I oczywiście, przez całą fabułę przewijają się takie tematy jak pierwsza miłość, seks, szkolna rywalizacja czy zdrada. Bohaterowie przekazują sobie narkotyki pocałunkiem, a remedium na problemy w związku szukają w eksperymentach seksualnych z inną osobą. Chcą wyznać miłość tej jednej jedynej, ale zamiast tego puszczają na nią pawia. Wiadomo – jak zwykle są nieodpowiedzialni, bezmyślni i zbuntowani. Równolegle jednak pojawiają się ważne społecznie tematy, które niejednokrotnie poruszane są w sposób nieszablonowy. Problemy mniejszości etnicznych czy seksualnych, aborcja, zaspokajanie niezdrowych ambicji rodziców czy kwestia osób seropozytywnych - to tylko niektóre wątki rozwijane w tym serialu. Na szczególną pochwałę zasługuje zwłaszcza wątek związany z osobami zarażonymi wirusem HIV. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że serial naprawdę edukuje w tej kwestii młodego widza. Osoby seropozytywne nie są tu bowiem pokazane jako załamani, pozbawieni marzeń i perspektyw ludzie bez przyszłości. Choć serial nie bagatelizuje tego problemu, nie stygmatyzuje jednak zarażonych ludzi, naznaczając ich tylko cierpieniem i beznadzieją. Trzeba przyznać także, że nawet niektóre z tych najbardziej banalnych tematów zostały potraktowane niesztampowo. Na przykład pierwsze, szkolne romantyczne relacje między bohaterami są nieco bardziej skomplikowane niż w większości tego typu produkcji. Ogromny potencjał mógł mieć również wątek homoseksualnego muzułmanina, Omara, który jednak moim zdaniem został zmarnowany zarówno przez kiepsko rozpisaną postać, jak i słabą grę aktorską (tak samo zresztą jak postać Samuela, która stanowi chyba najsłabsze ogniwo). Chyba nie ma nic piękniejszego i irytującego zarazem, niż odkrycie, jak bardzo przywiązaliśmy się do tych ludzi, których na ekranie przyjdzie nam zobaczyć ponownie dopiero w 2. sezonie. Choć początkowo wydaje nam się, że portrety psychologiczne tych postaci będą, jak to przystało na teen drama, płytkie i nieskomplikowane, to z czasem ci stereotypowi bohaterowie nabierają wielowymiarowości. Nawet się nie obejrzycie, kiedy polubicie tego chama i prostaka, który początkowo wywoływał u was taką antypatię – poznaliście bowiem jego przeszłość i wynikające z niej motywacje. Bohaterowie Szkoły dla elity nie są czarno-biali – niejednokrotnie okazuje się, że ci “źli” bogacze potrafią okazać serce i walczyć za swoich przyjaciół i rodzinę, a dobrzy “biedacy” zdradzić nawet najbliższe sobie osoby. Kujonka Nadia, której rola początkowo zostaje ograniczona do tępego wpatrywania się w szkolne trofeum, szkolny osiłek Guzman, a nawet Lukrecia, czyli największa mean girl w całej szkole – oni wszyscy w końcu, nawet jeśli następuje to w ostatnim odcinku, pokazują nam się bez masek. Opowiadają swoje historie, w których nie brakuje życiowych dramatów. A wtedy nabieramy wobec nich współczucia, sympatii, a niejednokrotnie również i szacunku. Nie brakuje tutaj kiczowatych momentów, które przywołują na myśl estetykę znaną z telenoweli. Wszystko dzieje się w zawrotnym tempie i niekiedy nie ma nawet czasu, żeby się zatrzymać i zrozumieć emocje danych bohaterów (choć takie rozwiązanie ma i swoje plusy, bo ani przez chwilę się nie nudzimy). Są nawet takie chwile, kiedy serial dosłownie zamienia się w swego rodzaju teledysk, w którego tle pobrzmiewa tandetna muzyka. Nie brakuje tutaj imprezowego amoku, najpopularniejszych w szkole nastolatków przechadzających się w zwolnionym tempie, nadmiernie patetycznych przemów czy głupkowatych nastoletnich intryg. Od strony technicznej serial został stworzony bardzo prosto – nie ma tu mowy o jakichś ambitniejszych eksperymentach formalnych. Za to spece od kostiumów nie zawiedli. Bo mimo że blichtr towarzyszący życiu bogatych rodzin jest tutaj niejednokrotnie demaskowany i wystawiony na pośmiewisko, produkcja całymi garściami korzysta z tego, że może pokazać piękne stroje i przesycone przepychem rezydencje co zamożniejszych bohaterów. Zwolennicy klimatu rodem z Plotkary powinni być zatem zachwyceni. I nie tylko oni. Bo nie zrozumcie mnie źle – Szkoła dla elity nie wnosi absolutnie niczego przełomowego do gatunku. Podobne rzeczy oglądaliśmy już w Riverdale, Trzynastu powodach czy Słodkich Kłamstewkach. Jeśli zatem oczekiwaliście, że odnajdziecie tutaj zupełnie nowy dla teen drama, hiszpański sznyt – nie liczcie na to. Wszystko, oczywiście poza językiem, jakim posługują się bohaterowie, jest do bólu zamerykanizowane.
fot. Netflix
Nie można jednak odmówić temu serialowi, że ogląda się go nie tylko z niegasnącym zainteresowaniem, ale i bez zażenowania. A to bardzo rzadkie, jeżeli chodzi o ten gatunek. Choć podczas seansu nie towarzyszą nam wielkie momenty wzruszenia czy wybuchy śmiechu, to coś sprawia, że nie możemy się powstrzymać przed włączeniem kolejnego odcinka. I nie jest to jedynie zasługa tych świetnie rozpisanych bohaterów, których nienawidzimy po to, by w następnym odcinku ich polubić, czy zaangażowanych społecznie wątków. Brawa należą się również świetnej obsadzie aktorskiej, którą w dużej części znamy już z serialu Dom z papieru. Spośród bandziorów z ekipy Profesora w Szkole dla elity zobaczymy Rio (Miguel Herrán) i Denvera (Jaime Lorente). Pojawi się również María Pedraza, która w La casa de papel gra drugoplanową rolę (co zresztą wyszło jej bardzo kiepsko), a tutaj urasta do rangi najważniejszej bohaterki. Choć Szkole dla elity bliżej do Plotkary niż fenomenalnego Sex Education, myślę, że warto poświęcić czas i zagłębić się w tę historię. Co prawda jest to wciąż guilty pleasure, ale za to w najlepszym wydaniu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj