Szkoła dla elity: sezon 1 - recenzja
Szkoła dla elity to kolejny ukłon Netflixa w stronę europejskich produkcji. Czy warto obejrzeć tę opowieść o hiszpańskiej szkole dla wyższych sfer? Sprawdzamy.
Szkoła dla elity to kolejny ukłon Netflixa w stronę europejskich produkcji. Czy warto obejrzeć tę opowieść o hiszpańskiej szkole dla wyższych sfer? Sprawdzamy.
Z całą pewnością gatunek teen drama wydał na świat o wiele więcej porażek niż sukcesów. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że na dwadzieścia netflixowych seriali o życiu nastolatków przypada tylko jeden dobry. I Szkoła dla elity jest z pewnością beneficjentem takiej rachuby.
Las Encinas to jedna z najbardziej prestiżowych szkół w całej Hiszpanii. To właśnie tam uczą się dzieciaki, które na urodziny dostają mercedesy, a szkolny mundurek noszą tylko w zestawie z torebką Chanel. Pewnego dnia do tej swoistej enklawy dla bogaczy trafia troje nowych uczniów – dorabiający popołudniami jako kelner Samuel, ambitna Muzułmanka Nadia oraz przebojowy podrywacz Christian. Mimo wielu różnic, łączy ich jedno – w przeciwieństwie do pozostałych uczniów, ich rodziny nie mają milionów na koncie. Przetrwanie w tej szkolnej dżungli nie będzie łatwe. Tym bardziej, że już w pierwszych scenach dowiadujemy się, że cała ta historia zakończy się krwawym morderstwem…
Co prawda aż do samego końca nie wiemy, kim jest morderca, ale za to już w pierwszym odcinku dowiadujemy się, kto zginął (choć nie ujawnię tego, żeby nie rozdrażniać co wrażliwszych na spoilery Czytelników). Wiedza ta nie ujmuje jednak w żaden sposób napięciu, które bez wątpienia towarzyszy nam podczas oglądania serialu. Narracja prowadzi nas na przemian przez zeznania uczniów, którzy mogli być zamieszani w morderstwo i ich reminiscencje, ukazujące, co się działo przed tymi tragicznymi wydarzeniami. Co prawda te wstawki z przesłuchań zazwyczaj nie dodają niczego przełomowego do fabuły, ale za to wnoszą do serialu dużo tajemniczości. Dosyć już jednak o wątku kryminalnym - serial ten przecież ma znacznie większe atuty.
Jak w każdym teen drama, tak i w Szkole dla elity musiały się znaleźć typowe dla tego gatunku motywy-wydmuszki. I oczywiście, przez całą fabułę przewijają się takie tematy jak pierwsza miłość, seks, szkolna rywalizacja czy zdrada. Bohaterowie przekazują sobie narkotyki pocałunkiem, a remedium na problemy w związku szukają w eksperymentach seksualnych z inną osobą. Chcą wyznać miłość tej jednej jedynej, ale zamiast tego puszczają na nią pawia. Wiadomo – jak zwykle są nieodpowiedzialni, bezmyślni i zbuntowani. Równolegle jednak pojawiają się ważne społecznie tematy, które niejednokrotnie poruszane są w sposób nieszablonowy. Problemy mniejszości etnicznych czy seksualnych, aborcja, zaspokajanie niezdrowych ambicji rodziców czy kwestia osób seropozytywnych - to tylko niektóre wątki rozwijane w tym serialu. Na szczególną pochwałę zasługuje zwłaszcza wątek związany z osobami zarażonymi wirusem HIV. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że serial naprawdę edukuje w tej kwestii młodego widza. Osoby seropozytywne nie są tu bowiem pokazane jako załamani, pozbawieni marzeń i perspektyw ludzie bez przyszłości. Choć serial nie bagatelizuje tego problemu, nie stygmatyzuje jednak zarażonych ludzi, naznaczając ich tylko cierpieniem i beznadzieją. Trzeba przyznać także, że nawet niektóre z tych najbardziej banalnych tematów zostały potraktowane niesztampowo. Na przykład pierwsze, szkolne romantyczne relacje między bohaterami są nieco bardziej skomplikowane niż w większości tego typu produkcji. Ogromny potencjał mógł mieć również wątek homoseksualnego muzułmanina, Omara, który jednak moim zdaniem został zmarnowany zarówno przez kiepsko rozpisaną postać, jak i słabą grę aktorską (tak samo zresztą jak postać Samuela, która stanowi chyba najsłabsze ogniwo).
Chyba nie ma nic piękniejszego i irytującego zarazem, niż odkrycie, jak bardzo przywiązaliśmy się do tych ludzi, których na ekranie przyjdzie nam zobaczyć ponownie dopiero w 2. sezonie. Choć początkowo wydaje nam się, że portrety psychologiczne tych postaci będą, jak to przystało na teen drama, płytkie i nieskomplikowane, to z czasem ci stereotypowi bohaterowie nabierają wielowymiarowości. Nawet się nie obejrzycie, kiedy polubicie tego chama i prostaka, który początkowo wywoływał u was taką antypatię – poznaliście bowiem jego przeszłość i wynikające z niej motywacje. Bohaterowie Szkoły dla elity nie są czarno-biali – niejednokrotnie okazuje się, że ci “źli” bogacze potrafią okazać serce i walczyć za swoich przyjaciół i rodzinę, a dobrzy “biedacy” zdradzić nawet najbliższe sobie osoby. Kujonka Nadia, której rola początkowo zostaje ograniczona do tępego wpatrywania się w szkolne trofeum, szkolny osiłek Guzman, a nawet Lukrecia, czyli największa mean girl w całej szkole – oni wszyscy w końcu, nawet jeśli następuje to w ostatnim odcinku, pokazują nam się bez masek. Opowiadają swoje historie, w których nie brakuje życiowych dramatów. A wtedy nabieramy wobec nich współczucia, sympatii, a niejednokrotnie również i szacunku.
Nie brakuje tutaj kiczowatych momentów, które przywołują na myśl estetykę znaną z telenoweli. Wszystko dzieje się w zawrotnym tempie i niekiedy nie ma nawet czasu, żeby się zatrzymać i zrozumieć emocje danych bohaterów (choć takie rozwiązanie ma i swoje plusy, bo ani przez chwilę się nie nudzimy). Są nawet takie chwile, kiedy serial dosłownie zamienia się w swego rodzaju teledysk, w którego tle pobrzmiewa tandetna muzyka. Nie brakuje tutaj imprezowego amoku, najpopularniejszych w szkole nastolatków przechadzających się w zwolnionym tempie, nadmiernie patetycznych przemów czy głupkowatych nastoletnich intryg. Od strony technicznej serial został stworzony bardzo prosto – nie ma tu mowy o jakichś ambitniejszych eksperymentach formalnych. Za to spece od kostiumów nie zawiedli. Bo mimo że blichtr towarzyszący życiu bogatych rodzin jest tutaj niejednokrotnie demaskowany i wystawiony na pośmiewisko, produkcja całymi garściami korzysta z tego, że może pokazać piękne stroje i przesycone przepychem rezydencje co zamożniejszych bohaterów. Zwolennicy klimatu rodem z Plotkary powinni być zatem zachwyceni. I nie tylko oni. Bo nie zrozumcie mnie źle – Szkoła dla elity nie wnosi absolutnie niczego przełomowego do gatunku. Podobne rzeczy oglądaliśmy już w Riverdale, Trzynastu powodach czy Słodkich Kłamstewkach. Jeśli zatem oczekiwaliście, że odnajdziecie tutaj zupełnie nowy dla teen drama, hiszpański sznyt – nie liczcie na to. Wszystko, oczywiście poza językiem, jakim posługują się bohaterowie, jest do bólu zamerykanizowane.
Nie można jednak odmówić temu serialowi, że ogląda się go nie tylko z niegasnącym zainteresowaniem, ale i bez zażenowania. A to bardzo rzadkie, jeżeli chodzi o ten gatunek. Choć podczas seansu nie towarzyszą nam wielkie momenty wzruszenia czy wybuchy śmiechu, to coś sprawia, że nie możemy się powstrzymać przed włączeniem kolejnego odcinka. I nie jest to jedynie zasługa tych świetnie rozpisanych bohaterów, których nienawidzimy po to, by w następnym odcinku ich polubić, czy zaangażowanych społecznie wątków. Brawa należą się również świetnej obsadzie aktorskiej, którą w dużej części znamy już z serialu Dom z papieru. Spośród bandziorów z ekipy Profesora w Szkole dla elity zobaczymy Rio (Miguel Herrán) i Denvera (Jaime Lorente). Pojawi się również María Pedraza, która w La casa de papel gra drugoplanową rolę (co zresztą wyszło jej bardzo kiepsko), a tutaj urasta do rangi najważniejszej bohaterki.
Choć Szkole dla elity bliżej do Plotkary niż fenomenalnego Sex Education, myślę, że warto poświęcić czas i zagłębić się w tę historię. Co prawda jest to wciąż guilty pleasure, ale za to w najlepszym wydaniu.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Klaudia JeleśniańskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat