Flash to jedna z twarzy komiksowego imperium, w skład którego wchodzą takie ikony jak Superman czy Batman. I choć najszybszy człowiek na świecie nie dorównuje im popularnością, jest jednym z ważniejszych członków Ligi Sprawiedliwości i z pewnością gra w wyższej lidze niż tytułowy bohater serialu Arrow, który nawet dla osób od komiksów niestroniących nierzadko pozostaje anonimowy. Tak się jednak złożyło, że to ten drugi przecierał telewizyjne szlaki dla pierwszego – postać policyjnego analityka Barry’ego Allena zadebiutowała na małym ekranie właśnie w opowieści o zamaskowanym łuczniku, by dopiero w momencie, gdy ta rusza z 3. sezonem, wypączkować w bohatera odrębnej historii. (Mamy więc do czynienia ze spin-offem, choć do jego oglądania niewymagana jest znajomość Arrow - co najwyżej trzeba kojarzyć, kim jest ten gościu w kapturze i z łukiem na plecach.)
Historii wyraźnie kierowanej do widza młodego, lubiącego akcję i humor w proporcjach bardziej kojarzących się z filmowym uniwersum Marvela niż z mrocznym światem kinowego DC. Serialowy The Flash przywodzi na myśl zwłaszcza Spider-Mana (grający Allena Grant Gustin nawet sylwetką przypomina Andrewa Garflieda), bo moc, którą otrzymuje główny bohater, podkreślana jest jako coś "cool" – kłopotów z nią niewiele, nauka obsługi jest łatwa, nie pozostaje nic innego, tylko wdziać fikuśne wdzianko i śmigać po mieście z prędkością błyskawicy.
[video-browser playlist="617433" suggest=""]
Właśnie, nic innego. The Flash to serial przyjemny w oglądaniu, ciosany jednak wybitnie topornie, z aluzjami tak wyraźnymi jak piącha w nos. Bo gdybyście nie skojarzyli, że ten chłopczyk, którego gonią na samym początku, to przyszły Flash, ubrano go w czerwień charakterystyczną dla tego herosa (chwyt rodem z przygód Power Rangers). A ksywka? No, rzecz jasna zostaje przypadkiem użyta w zdaniu przez pewną postać. No i sam wypadek, w wyniku którego Barry zyskuje moc – aby widz był pewien, jak do niego doszło, na kilka sekund przed uderzeniem pioruna kamera robi najazd na każdy ważny element układanki, a potem jeszcze dla pewności dodano kilka ujęć mówiących: "Aha, bo piorun go uderzył". Choć to nic, poczekajcie na psychologiczne przemiany, czyli na przykład dochodzenie Barry’ego do podjęcia decyzji o zostaniu Flashem – 3 sekundy wahania, 15 sekund rozmowy z Arrowem, 4 ciepłe słowa od przyjaciela-profesora i heros gotowy. Niczym sam główny bohater fabuła mknie przed siebie z zawrotną prędkością, nie pozostawiając czasu na nic, zwłaszcza na subtelne budowanie bohaterów i ich psychiki. Dlatego dialogi są drętwe – ich jedynym zadaniem jest popychać akcję do przodu.
Czytaj również: Pilotowy odcinek "The Flash" bije kolejne rekordy
Pilotowi The Flash wyraźnie ciąży te czterdzieści kilka minut, jakie jego twórcy mieli na opowiedzenie historii, która wystarczyłaby na cały kinowy film. Jest tragedia z dzieciństwa, są sceny z normalnego życia, jest Wydarzenie, które go zmienia, jest nauka używania mocy, są członkowie drużyny pomocników, konfrontacja z bliskimi, jest i pierwszy superzłoczyńca, którego trzeba pokonać – sporo materiału jak na trzy kwadranse, przez co nagłe cięcia niektórych ujęć i przeskoki do następnych scen mogą autentycznie zaskakiwać. Jasne, gdy spojrzeć na to z dalszej perspektywy, wychodzi nam, że 1. odcinek położył wszystkie fundamenty pod dalszą opowieść. I to się chwali. Dlaczego jednak musiał sam się poświęcić i wyjść mocno przeciętnie?