The Souvenir - zapamiętajcie tytuł tego filmu. Nie będziecie bowiem w stanie przypomnieć sobie drugiego, którym tak zachwycają się krytycy, a który w Was wywoła albo obojętność, albo zwyczajną irytację.
Moi koledzy po fachu zza Wielkiej Wody gremialnie donoszą, że
Pamiątka to film wybitny, mający w sobie znamiona arcydzieła - krytycy, których recenzje znalazły się na portalach Rotten Tomatoes i Metascore, nie mogą wyjść z zachwytu, a nagroda dla najlepszego dramatu zagranicznego na tegorocznym festiwalu w Sundance powinna mówić sama za siebie. Wiem już jednak, że publiczność festiwalu Nowe Horyzonty w zdecydowanej większości po zapoznaniu się z tymi faktami zacznie się pukać w czoło. O co tu, do licha, chodzi? Przecież
The Souvenir to ekranowa wydmuszka, historia o życiowym doznaniu, która nie oferuje widzowi absolutnie żadnego doznania. Słychać tu echa refleksji nad artystyczną ekspresją, problemu narkotykowego uzależnienia wśród klasy uprzywilejowanej, wejścia w dorosłość, trudnych relacji z rodzicami, toksycznego związku - dużo fabularnych dzwonów więc bije, tylko nie do końca wiadomo, w którym kościele. Reżyserka
Joanna Hogg upchnęła w swojej opowieści sporo treści, ale właściwie żaden z jej elementów nie wybrzmiewa do końca. W dodatku postawa głównej bohaterki, która z niejasnych przyczyn staje się ofiarą chłopaka-heroinisty, woła o pomstę do nieba. Tak, autorce z pewnością szło o poruszenie odbiorcy, ofiarowanie mu jakiejś zaklętej w tytule produkcji, artystycznej pamiątki. Weź ją sobie pani Reżyserko zabierz i daj nam wszystkim święty spokój.
Julie (debiutująca na ekranie Honor Swinton-Byrne, córka
Tildy Swinton) jest młodą studentką szkoły filmowej. Powiedziałbyś, że jej życie jest klawe - mama (w tej roli, a jakże, mama Swinton) robi córce finansowe zastrzyki, protagonistkę stać na wynajęcie pokoju w prestiżowej lokalizacji, słowem: może pozwolić sobie na nudę. Gdzieś pomiędzy symulacją działania a nicnierobieniem Julie postanawia nakręcić film o chłopaku, jego matce i umierającym mieście, w którym przyszło im żyć. Artystka pełną gębą albo od siedmiu boleści - jeszcze tego nie wiemy. W życie bohaterki zupełnie niespodziewanie wdziera się jednak Anthony (
Tom Burke), na papierze obiecujący partner z karierą w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (przynajmniej sam tak twierdzi), w rzeczywistości zaś człowiek pijawka, tktóry pożyczy kilka funciaków i ich nie odda. W dodatku rozchwiany emocjonalnie, paskudny heroinista; z faktu jego uzależnienia nie zdaje sobie sprawy chyba wyłącznie Julie. Zaczyna szarmancko, z klasą - na widokówce, na której jego przyszły obiekt westchnień dostrzega smutek kobiety, on zauważy determinację. Prawdziwy gejzer intelektu. Można wpuścić go do swojego mieszkania, zabrać do rodziców, pojechać razem z nim do Wenecji. Sęk w tym, że każda eskapada czy rachunek w restauracji finansowane są przez Julie, a Anthony raz po raz raczy ją albo emocjonalną huśtawką, albo opowieściami o tym, jak to jedna z jego byłych próbowała się zabić. Czerwona lampka zapaliłaby się każdemu, ale nie głównej bohaterce. Naiwność? Prędzej głupota i brak umiejętności w grze zwanej życiem. Owszem, rozstanie się w końcu wydarzy, powrót również będzie, wyzwolenie z tragedią w tle też trzeba odhaczyć. Oto Hogg poszukująca ekspresji, dywagująca nad procesem twórczym, wpatrzona w ciemiężoną psychicznie kobietę. Szkoda tylko, że to także Hogg śmiertelnie wręcz nudna.
Jeśli przypadkiem film Wam się nie spodoba, a ktoś powie, że go po prostu nie zrozumieliście, to wiedzcie, że Wasz rozmówca odbiera na zupełnie innych artystycznych falach. Masz prawo do zachwytu, masz także prawo do frustracji. W tej historii z grubsza idzie o to, by reżyserka za pomocą licznych, mniej lub bardziej subtelnie zaserwowanych wątków autobiograficznych, pod osłoną artyzmu mogła zabrać głos na temat wspólnoty pamięci i przekuwania traumatycznych doświadczeń w sztukę. Już sam ten fakt wpisuje Hogg w quasi-akademickie ramy, jakbyśmy uczestniczyli w wykładzie, na którym prowadząca może pozwolić sobie na wszystko. Choćby na niemożliwie przeciągnięte sceny z patrzeniem w okno, patrzeniem w dal, na drugiego człowieka. Wszyscy patrzą, nikt nie widzi. Cała ta większa niż życie artystyczna perspektywa zostaje u reżyserki zredukowana do anegdot i nadpisywania fabuły kolejnymi informacjami. Nie odmówimy twórczyni bezkompromisowości i estetycznego zmysłu, lecz obie te kategorie nie są wartością samą w sobie. Autorka zapomina bowiem o tym, że jej historia powinna angażować np. poprzez wnikanie w świat bohaterów. Tasowanie nam przed oczami kolejnymi scenkami rodzajowymi z ich udziałem zdecydowanie w tym nie pomaga. Jedni powiedzą, że teatralna konwencja, drudzy, że fabularna wtórność.
The Souvenir w zamyśle był filmem aż do bólu intymnym, miał pomóc Hogg rozliczyć się z własną przeszłością i jednocześnie naszkicować (auto)portret kobiety w tragicznym życiowym położeniu. To wszystko na ekranie jest, lecz cóż z tego, skoro przykryte enigmatycznością i ekstrawaganckimi zabiegami realizacyjnymi pozostanie dla nas niedostatecznie odkryte?
Scenariuszowy letarg siłą rzeczy przekłada się na nasz odbiór samych postaci. O ile dobrze na ekranie wypadają Burke i Tilda Swinton, o tyle córka tej ostatniej jest w swojej roli niewiarygodnie wręcz przeciętna i nijaka. Julie to kobieta, która wpisuje się w wyświechtany do bólu ekranowy schemat płci żeńskiej dręczonej przez pozornie charyzmatycznych, w rzeczywistości zaś toksycznych mężczyzn. Do samego końca nie będziemy wiedzieć, dlaczego godzi się na swoje położenie, czy tego, co ją fascynuje w partnerze, nie mówiąc już o tym, że matka najprawdopodobniej wychowywała ją pod kloszem i w żaden sposób nie przygotowała do dorosłości. Hogg zapewne stwierdziłaby, że o to właśnie jej chodziło. Niech będzie, tylko dlaczego, do czorta, twórczyni zdecydowała się wykastrować swoje postacie z jakichkolwiek uczuć? Kontrast wizualny czy charakterologiczny pomiędzy Julie a Anthonym jest aż nad wyraz czytelny, przy czym to nie opasły podręcznik filmoznawstwa, a raczej kinowy elementarz. W duszy bohaterów i w ich wzajemnych relacjach brakuje autentyczności, jakiejś siły napędowej, która tłumaczyłaby bieg wypadków i związane z nimi mentalne metamorfozy. To wszystko w zamierzeniu reżyserki powinniśmy sobie zapewne dopowiedzieć. Ktoś powinien raz na zawsze uzmysłowić Hogg, że enigmatyczność przekazu jest mieczem obosiecznym. Czasem urwie głowę widzowi, w innym miejscu ukręci łeb samemu twórcy.
Nie byłoby tak źle, gdyby reżyserka postanowiła wydrenować z życia jedynie swoje postacie. Sęk w tym, że podobny zabieg przeprowadza również na widzach. Po seansie wpadniemy w konsternację:
The Souvenir to produkcja zbyt skomplikowana, byśmy mogli zrozumieć ją do końca. I jednocześnie zbyt prosta, by w jakikolwiek sposób nas wciągnąć. To film rozpostarty na fundamentach przerośniętych ambicji, rozciągających się od feministycznej notki na temat walki kobiety o prawo do decydowania o własnym losie aż po artystyczne dyrdymały, serwowane pod płaszczykiem Sztuki przez duże "S". Pojawiają się głosy, że finał tej opowieści zwali nas z nóg. Bzdura - jesteśmy go w stanie przewidzieć już w pierwszych minutach seansu. Tuż po nim o życiu i traumach reżyserki wiem niewiele więcej, niż na jego początku. Jestem jednak prawie pewien, kto z tego dzieła jest najbardziej zadowolony - sama Hogg. Tak bardzo, że już rozpoczęła pracę nad kolejną częścią produkcji... Artystyczny ekshibicjonizm w formie nowej, kinowej serii? Ja wysiadam; jeśli chcecie, zostańcie, jednak ostrzegam, że ten pociąg może się szybko wykoleić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h