The Souvenir - recenzja filmu [Nowe Horyzonty 2019]
The Souvenir - zapamiętajcie tytuł tego filmu. Nie będziecie bowiem w stanie przypomnieć sobie drugiego, którym tak zachwycają się krytycy, a który w Was wywoła albo obojętność, albo zwyczajną irytację.
The Souvenir - zapamiętajcie tytuł tego filmu. Nie będziecie bowiem w stanie przypomnieć sobie drugiego, którym tak zachwycają się krytycy, a który w Was wywoła albo obojętność, albo zwyczajną irytację.
Moi koledzy po fachu zza Wielkiej Wody gremialnie donoszą, że Pamiątka to film wybitny, mający w sobie znamiona arcydzieła - krytycy, których recenzje znalazły się na portalach Rotten Tomatoes i Metascore, nie mogą wyjść z zachwytu, a nagroda dla najlepszego dramatu zagranicznego na tegorocznym festiwalu w Sundance powinna mówić sama za siebie. Wiem już jednak, że publiczność festiwalu Nowe Horyzonty w zdecydowanej większości po zapoznaniu się z tymi faktami zacznie się pukać w czoło. O co tu, do licha, chodzi? Przecież The Souvenir to ekranowa wydmuszka, historia o życiowym doznaniu, która nie oferuje widzowi absolutnie żadnego doznania. Słychać tu echa refleksji nad artystyczną ekspresją, problemu narkotykowego uzależnienia wśród klasy uprzywilejowanej, wejścia w dorosłość, trudnych relacji z rodzicami, toksycznego związku - dużo fabularnych dzwonów więc bije, tylko nie do końca wiadomo, w którym kościele. Reżyserka Joanna Hogg upchnęła w swojej opowieści sporo treści, ale właściwie żaden z jej elementów nie wybrzmiewa do końca. W dodatku postawa głównej bohaterki, która z niejasnych przyczyn staje się ofiarą chłopaka-heroinisty, woła o pomstę do nieba. Tak, autorce z pewnością szło o poruszenie odbiorcy, ofiarowanie mu jakiejś zaklętej w tytule produkcji, artystycznej pamiątki. Weź ją sobie pani Reżyserko zabierz i daj nam wszystkim święty spokój.
Julie (debiutująca na ekranie Honor Swinton-Byrne, córka Tildy Swinton) jest młodą studentką szkoły filmowej. Powiedziałbyś, że jej życie jest klawe - mama (w tej roli, a jakże, mama Swinton) robi córce finansowe zastrzyki, protagonistkę stać na wynajęcie pokoju w prestiżowej lokalizacji, słowem: może pozwolić sobie na nudę. Gdzieś pomiędzy symulacją działania a nicnierobieniem Julie postanawia nakręcić film o chłopaku, jego matce i umierającym mieście, w którym przyszło im żyć. Artystka pełną gębą albo od siedmiu boleści - jeszcze tego nie wiemy. W życie bohaterki zupełnie niespodziewanie wdziera się jednak Anthony (Tom Burke), na papierze obiecujący partner z karierą w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (przynajmniej sam tak twierdzi), w rzeczywistości zaś człowiek pijawka, tktóry pożyczy kilka funciaków i ich nie odda. W dodatku rozchwiany emocjonalnie, paskudny heroinista; z faktu jego uzależnienia nie zdaje sobie sprawy chyba wyłącznie Julie. Zaczyna szarmancko, z klasą - na widokówce, na której jego przyszły obiekt westchnień dostrzega smutek kobiety, on zauważy determinację. Prawdziwy gejzer intelektu. Można wpuścić go do swojego mieszkania, zabrać do rodziców, pojechać razem z nim do Wenecji. Sęk w tym, że każda eskapada czy rachunek w restauracji finansowane są przez Julie, a Anthony raz po raz raczy ją albo emocjonalną huśtawką, albo opowieściami o tym, jak to jedna z jego byłych próbowała się zabić. Czerwona lampka zapaliłaby się każdemu, ale nie głównej bohaterce. Naiwność? Prędzej głupota i brak umiejętności w grze zwanej życiem. Owszem, rozstanie się w końcu wydarzy, powrót również będzie, wyzwolenie z tragedią w tle też trzeba odhaczyć. Oto Hogg poszukująca ekspresji, dywagująca nad procesem twórczym, wpatrzona w ciemiężoną psychicznie kobietę. Szkoda tylko, że to także Hogg śmiertelnie wręcz nudna.
Jeśli przypadkiem film Wam się nie spodoba, a ktoś powie, że go po prostu nie zrozumieliście, to wiedzcie, że Wasz rozmówca odbiera na zupełnie innych artystycznych falach. Masz prawo do zachwytu, masz także prawo do frustracji. W tej historii z grubsza idzie o to, by reżyserka za pomocą licznych, mniej lub bardziej subtelnie zaserwowanych wątków autobiograficznych, pod osłoną artyzmu mogła zabrać głos na temat wspólnoty pamięci i przekuwania traumatycznych doświadczeń w sztukę. Już sam ten fakt wpisuje Hogg w quasi-akademickie ramy, jakbyśmy uczestniczyli w wykładzie, na którym prowadząca może pozwolić sobie na wszystko. Choćby na niemożliwie przeciągnięte sceny z patrzeniem w okno, patrzeniem w dal, na drugiego człowieka. Wszyscy patrzą, nikt nie widzi. Cała ta większa niż życie artystyczna perspektywa zostaje u reżyserki zredukowana do anegdot i nadpisywania fabuły kolejnymi informacjami. Nie odmówimy twórczyni bezkompromisowości i estetycznego zmysłu, lecz obie te kategorie nie są wartością samą w sobie. Autorka zapomina bowiem o tym, że jej historia powinna angażować np. poprzez wnikanie w świat bohaterów. Tasowanie nam przed oczami kolejnymi scenkami rodzajowymi z ich udziałem zdecydowanie w tym nie pomaga. Jedni powiedzą, że teatralna konwencja, drudzy, że fabularna wtórność. The Souvenir w zamyśle był filmem aż do bólu intymnym, miał pomóc Hogg rozliczyć się z własną przeszłością i jednocześnie naszkicować (auto)portret kobiety w tragicznym życiowym położeniu. To wszystko na ekranie jest, lecz cóż z tego, skoro przykryte enigmatycznością i ekstrawaganckimi zabiegami realizacyjnymi pozostanie dla nas niedostatecznie odkryte?
Scenariuszowy letarg siłą rzeczy przekłada się na nasz odbiór samych postaci. O ile dobrze na ekranie wypadają Burke i Tilda Swinton, o tyle córka tej ostatniej jest w swojej roli niewiarygodnie wręcz przeciętna i nijaka. Julie to kobieta, która wpisuje się w wyświechtany do bólu ekranowy schemat płci żeńskiej dręczonej przez pozornie charyzmatycznych, w rzeczywistości zaś toksycznych mężczyzn. Do samego końca nie będziemy wiedzieć, dlaczego godzi się na swoje położenie, czy tego, co ją fascynuje w partnerze, nie mówiąc już o tym, że matka najprawdopodobniej wychowywała ją pod kloszem i w żaden sposób nie przygotowała do dorosłości. Hogg zapewne stwierdziłaby, że o to właśnie jej chodziło. Niech będzie, tylko dlaczego, do czorta, twórczyni zdecydowała się wykastrować swoje postacie z jakichkolwiek uczuć? Kontrast wizualny czy charakterologiczny pomiędzy Julie a Anthonym jest aż nad wyraz czytelny, przy czym to nie opasły podręcznik filmoznawstwa, a raczej kinowy elementarz. W duszy bohaterów i w ich wzajemnych relacjach brakuje autentyczności, jakiejś siły napędowej, która tłumaczyłaby bieg wypadków i związane z nimi mentalne metamorfozy. To wszystko w zamierzeniu reżyserki powinniśmy sobie zapewne dopowiedzieć. Ktoś powinien raz na zawsze uzmysłowić Hogg, że enigmatyczność przekazu jest mieczem obosiecznym. Czasem urwie głowę widzowi, w innym miejscu ukręci łeb samemu twórcy.
Nie byłoby tak źle, gdyby reżyserka postanowiła wydrenować z życia jedynie swoje postacie. Sęk w tym, że podobny zabieg przeprowadza również na widzach. Po seansie wpadniemy w konsternację: The Souvenir to produkcja zbyt skomplikowana, byśmy mogli zrozumieć ją do końca. I jednocześnie zbyt prosta, by w jakikolwiek sposób nas wciągnąć. To film rozpostarty na fundamentach przerośniętych ambicji, rozciągających się od feministycznej notki na temat walki kobiety o prawo do decydowania o własnym losie aż po artystyczne dyrdymały, serwowane pod płaszczykiem Sztuki przez duże "S". Pojawiają się głosy, że finał tej opowieści zwali nas z nóg. Bzdura - jesteśmy go w stanie przewidzieć już w pierwszych minutach seansu. Tuż po nim o życiu i traumach reżyserki wiem niewiele więcej, niż na jego początku. Jestem jednak prawie pewien, kto z tego dzieła jest najbardziej zadowolony - sama Hogg. Tak bardzo, że już rozpoczęła pracę nad kolejną częścią produkcji... Artystyczny ekshibicjonizm w formie nowej, kinowej serii? Ja wysiadam; jeśli chcecie, zostańcie, jednak ostrzegam, że ten pociąg może się szybko wykoleić.
Źródło: Zdjęcie główne: A24
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat