Za nami bezsprzecznie najlepsza z dotychczasowych odsłon 2. sezonu serialu Titans. Conner, choć wpisuje się w ramy typowych dla tej produkcji genez, ma wszystko to, czego w poprzednich odcinkach było jak na lekarstwo - ciekawie poprowadzoną narrację, umiejętne operowanie estetyką grozy, dobrze rozpisane postacie i nienachalnie wplecione w fabułę dylematy moralne. Tym razem odejście od zasadniczych wydarzeń popłaciło; ekranowy Superboy to bohater, który w perspektywie długofalowej może wprowadzić w drużynę młodych herosów zupełnie nową jakość. Jest aż do bólu szczery w swoim postępowaniu, uczy się świata, próbuje zrozumieć, kim jest i jaka jest jego rola. Nawet jeśli początkowo sporo w nim z odpychającego dziwaka, to w miarę upływu czasu widz zacznie mu kibicować (wielka w tym zasługa ciekawego występu Joshuy Orpina). Nie może być inaczej, skoro poznajemy go w odcinku, w którym twórcy raz po raz puszczają w naszym kierunku oko, pozwalając sobie nawet na tak inteligentne wstawki jak odwołanie do Czarnoksiężnika z Oz i pobytu w Kansas. Takie podejście naprawdę cieszy, zwłaszcza w kontekście naszych obaw o przyszłość ekranowej opowieści. W poprzednim tygodniu zauważyliśmy światełko w tunelu. Teraz wystrzeliły z niego laserowe wiązki. 
fot. materiały prasowe
+3 więcej
Z ulokowanych w Metropolis laboratoriów Projektu Cadmus, w których pod dyktando Lexa Luthora przeprowadza się eksperymenty genetyczne, wydostaje się Obiekt 13. Młody mężczyzna, Conner, najpierw masakruje pracujących w placówce naukowców, by potem gnany przebłyskami pamięci ruszyć w stronę Smallville w Kansas. W tej wędrówce, okraszonej jeszcze spotkaniami z przypadkowymi przechodniami, jest coś i intrygującego, i zarazem niepokojącego. Próba odkrycia siebie, choć z drugiej strony jawiąca się jak swoista podróż do jądra ciemności. Conner to przecież genetyczne dziecko dwóch gigantów - Supermana i Lexa Luthora. Nie ma więc przypadku w tym, że w Smallville skonfrontuje się z ojcem drugiego z nich, tym samym, który zauroczony geniuszem swojej pociechy, tłukł ją na kwaśne jabłko, by przekazać jej "moralny kompas". Wracają demony przeszłości, w dodatku Connera ściga nasłana przez Luthora Mercy Graves z armią żołnierzy. Tylko pracująca dla Cadmus Eve Watson wyciąga w kierunku Superboya pomocną dłoń; uczy go rozróżniać dobro i zło, odkrywa przed nim jego przeszłość, zabiera do tajemniczej placówki w San Francisco, w której nowo narodzony heros zmierzy się ze zanurzonymi w formalinie, zdeformowanymi klonami, do złudzenia przypominającymi te z filmu Obcy: Przebudzenie. "Nie próbuj być bohaterem" - powie Eve, jednak gdy spadający z wieżowca Jason Todd będzie potrzebował pomocy, Conner przypomni sobie o swojej lepszej stronie. Ledwie jeden odcinek, a pokazał nam prawdopodobnie więcej niż 5 poprzednich.  Bodajże największą siłą tej odsłony serii są nieoczywiste zabiegi twórców - historia tytułowego bohatera, choć szybko domyślimy się jej finału, angażuje poprzez to, jak zostały w niej rozłożone akcenty. Jest tu więc zarówno inna, nieco bardziej posępna optyka wizualna, jak i w pełni zaspokajający pragnienia miłośników DC fanserwis. Pies Krypto to z całą pewnością jeden z największych ekranowych słodziaków ostatnich miesięcy, nawet jeśli jego skok z pociskiem w pysku zostaje w CGI przetrącony; Mercy Graves wypada w Titans o niebo lepiej niż jej pożal się Boże odpowiedniczka z Supergirl; Lex Luthor straszy, choć na ekranie go nie widać, a przecież i symbol "S" na piersi, odbijanie kul czy opis farmy Kentów też się tutaj znajdzie. Tego typu ornamenty wraz z subtelnie wplecionymi w dialogi żartami ("Mogę cię nazywać matką?") doskonale rozładowują ciężką, mroczną tonację - tym razem nie tyle dosłowną, co dopowiedzianą. Nie potrzeba więc przyczepy wulgaryzmów i strzykawek, by uświadomić odbiorcę, że główny bohater z czymś się wewnątrz siebie zmaga i łatwo mu nie jest. Wrażliwy na świat Conner po jednym z ojców dziedziczy co prawda moce, ale od drugiego dostał brak umiejętności odnajdywania się w opozycji dobro-zło; nawet zajumana tu staruszce torebka najpierw śmieszy, później zaś nieco niepokoi. Wraz z kolejnymi tego typu sytuacjami zrozumiemy, że scenarzyści wykazują aspiracje filozoficzne. Co może jeszcze ciekawsze, w tej materii radzą sobie obiecująco. Jest tu galeria odstręczających klonów, sama w sobie budząca aluzje psychoanalityczne, psychologiczny powrót do dzieciństwa Luthora i moralna jazda bez trzymanki. Gdybyście jeszcze przed tygodniem próbowali mnie przekonać, że twórców Titans stać na takie fajerwerki, kazałbym się Wam puknąć w czoło.  Nieco gorzej jest tam, gdzie odpowiedzialni za produkcję starają się wtrącić sprawdzone schematy superbohaterskie. Geneza Connera działa najlepiej, gdy przyjmuje egzystencjalny wymiar; gdy jednak przeobraża się w potok słów Eve Watson z odwołaniami do nauki, jej wydźwięk zupełnie się rozmywa - stąd już niebezpiecznie blisko do speców z The CW, którzy w zeszłym tygodniu we Flashu weszli w czarną dziurę i z niej wrócili (dosłownie, rzecz jasna). Innych widzów może z kolei znużyć fakt, że o Luthorze mówi się przez cały odcinek, by ostatecznie pokazać go tylko jako jajogłowego chłopca na zdjęciu. Nie zmienia to faktu, że Conner na tle wcześniejszych odsłon serii prezentuje się odświeżająco - intryguje wszechobecną aurą tajemnicy, uwodzi niedopowiedzeniami, sprawnie łączy funkcję rozrywkową z głębszymi pytaniami. Najciekawsze może być to, że rzucony w wir aktualnych wydarzeń tytułowy bohater został z Tytanami przekonujący połączony. Jeśli twórcy nie każą mu za tydzień zakochiwać się/trenować/zastanawiać się nad śniadaniem, to istnieje szansa, że stanie się brakującym ogniwem całej historii. Czas na rozliczenia na tym polu jeszcze nadejdzie; teraz do San Francisco przybywa bowiem Bruce Wayne. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj