Minęło 27 lat – Frajerzy dorośli i opuścili Derry. Potworne, traumatyczne wydarzenia z dzieciństwa zatarły się w ich pamięci. Jedynym, który pozostał w miasteczku i zachował ostrość wspomnień, jest Mike. Staje się on świadkiem tego, co przyjaciele przewidzieli przed laty, składając sobie przysięgę krwi – To zebrało siły. Powróciło. I jest gotowe na rewanż.
Mike wykonuje więc serię telefonów, przypomina o obietnicy, ściąga dawnych kompanów do Derry. Dorośli Frajerzy powoli odzyskują wspomnienia tego, co ich spotkało, gdy byli dziećmi. Początkowo, rzecz jasna, nie poczuwają się do wypełnienia paktu sprzed niemal trzech dekad. To bez znaczenia – w końcu i tak muszą przecież zmierzyć się z Pennywisem, a teraz, jak się wydaje, mają w rękach potężną broń.
Cała droga do ponownego (tym razem jednak ostatecznego) pokonania krwiożerczego ucieleśnienia lęku i zła – dobrze nam znanego klauna – wiedzie ścieżką bliźniaczo podobną do poprzedniej. Koniec końców w obu przypadkach jest to ten sam rodzaj walki – najpierw indywidualna szermierka z najgłębszą osobistą trwogą każdego z bohaterów, następnie zaś połączenie sił, bo przecież prawdziwa moc tkwi w przyjaźni, to ona napędza odwagę, motywuje, by w chwili największego przerażenia nacierać, nie cofnąć się ani o krok.
Pod tym względem
To: Rozdział 2 zawodzi, powtarza się, choć przecież ta obecna w obu filmach forma walki ze złem i strachem jest wartością samą w sobie. Seans pozbawiony jest większych zaskoczeń: i bez znajomości prozy
Stephena Kinga, na której bazują filmy
Andrésa Muschiettiego , domyślicie się, jak potoczy się starcie z Pennywisem. Trochę szkoda. Ale tylko trochę.
Siłą pierwszego
Tego był doskonały balans dramatyczno-komediowy. Prawdziwym horrorem okazała się codzienność; groza była istotna, ale najważniejsi pozostawali bohaterowie. Tę siłę w sporej mierze zachował sequel. I choć jest filmem od poprzedniego słabszym, można rzec: odrobinę płytszym, zanadto mu nie ustępuje.
Pierwsze
To było bezpretensjonalne. Nie zalewało przesadnie masą smaczków, mrugnięć okiem, odniesień, aluzji czy cytatów (choć chwilę wcześniej
Stranger Things rozpoczęło pewien trend): ich liczba była wyważona. Podczas seansu kontynuacji – w scenach retrospekcji – można odnieść wrażenie większego ich natężenia, wciąż jednak dalekiego od granicy przesady (ukłony za cameo, zwłaszcza... ah, przekonacie się sami. Cudo!). Codzienne życie dorosłych bohaterów zepchnięte jest na dalszy plan: nie dowiadujemy się o nim zbyt wiele, okazuje się pozbawione fabularnego znaczenia – źródła lęków Frajerów są trwale osadzone w dzieciństwie i to z jego demonami muszą mierzyć się wciąż i wciąż. Wymowne: przeszłość zawsze rzuca długi cień na to, co teraz. Wszyscy wiemy, że prawdziwa walka nie ma końca: wygrane przed laty starcie ze strachem to tylko jeden z etapów. Zwyciężając raz, nie pozbędziemy się go – ostatecznie lęk nigdy tak naprawdę nie znika. Nie uleganie mu – tym w filmie Muschiettiego jest prawdziwy sukces.
Casting na starsze wersje znanych z pierwszej części bohaterów to bez wątpienia strzał w dziesiątkę. Co ciekawe, największe gwiazdy,
Jessica Chastain i
James McAvoy, ledwo migocą w porównaniu do olśniewającego blasku popisów znakomitych
Jamesa Ransone’a (dorosły Eddie Kaspbrak), który z uderzającym podobieństwem odtwarza sposób mówienia, poruszania się i – przede wszystkim! – mimikę
Jacka Dylana Grazera, a także
Billa Hadera (Richie), który, cóż, kradnie cały show. Grana przez znanego ze
Stranger Things Finna Wolfharda młodsza wersja Richiego była w części pierwszej głównym źródłem humoru. Tu – niespodziewanie – wciąż zapewniając masę śmiechu, Richie wyrasta na drugą obok Bev najbardziej złożoną i interesującą postać. Bill McAvoya, kreowany przecież na głównego bohatera, zostawia nas obojętnymi, schodzi na dalszy plan. Nie mam z tym problemu. Richie Hadera to diament – i aktorski, i fabularny.
Łatwo dojść do wniosku, że – poza bohaterami (fantastyczna ekipa Frajerów) i elementami dramatu (nierówna walka z samym sobą, z uwięzionymi w głowie demonami) – najmocniejszą stroną filmu
To: Rozdział 2 jest nieoczekiwanie właśnie komizm. Momentami ciężko oprzeć się wrażeniu wtórności, a atmosfera prawdziwej grozy staje się wyczuwalna w naprawdę nielicznych momentach. Dowcip zaś wybrzmiewa wielokrotnie – i zawsze potężnie. W porządku. Dopatruję się tu, być może niesłusznie, prostej, ale sympatycznej prawdy. Przyjaźń to najsilniejszy motor napędowy humoru (i odwrotnie). A cóż innego jest lepszym orężem do walki ze strachem?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h