Nadchodzi taki czas, że komiksy o superbohaterach zaczynają zwyczajnie nudzić. Zwłaszcza, kiedy – jak na realia polskiego rynku – mamy ich zatrzęsienie. Historie z Nowego DC czy Marvel Now czyta się i szybko zapomina, zastanawiając się przy tym, dlaczego opowieści o superbohaterach najlepiej się sprzedają, skoro ich zmorą jest nieustanne powielanie schematów. Cóż, może właśnie dlatego. Rzecz w tym, by ta schematyczność miała posmak świeżości, co trzeba przyznać, staje się sztuką coraz trudniejszą. I tak, narzekanie na ów fakt również staje się nudne. Tym razem przy omawianiu Uncanny X-Men, Vol. 4: Vs. S.H.I.E.L.D. zrzędzenia niemal nie będzie. Dlaczego? Bo w tym przypadku Brian Michael Bendis dał radę. Różnie bywało z formą scenarzysty w kwestii komiksów pisanych pod Marvel Now. Lepsze momenty nie zdarzały mu się zbyt często, ale jednak bywały. Całkiem sporo było ich w serii Uncanny X-Men. Szczególnie przy jej starcie i teraz – w czwartym tomie – kiedy wreszcie przewodnia historia dobiegła do nawet satysfakcjonującego finału. Trochę czasu minęło od lektury Uncanny X-Men, Vol. 3: The Good, The Bad, the Inhuman – rozpoczynając czytanie nowego tomu, w miarę gładko wchodzi się w fabułę, stopniowo przypominamy sobie, co wydarzyło się ostatnio. Młody mutant Fabio wyrzucony z drużyny. Mystique podająca się za Dazzler i jej nieustanne, tajemnicze knowania, które zwróciły uwagę Magneto. Dodatkowo ataki sentineli – o tym pamiętało się najlepiej, ponieważ wciąż pozostawało zagadką, kto za nimi stoi.
Źródło: Świat Komiksu
Wszystkie te wątki Bendis łączy w naprawdę niezłym stylu, doprowadzając do tytułowej i wcale nie tak oczywistej konfrontacji pod szkołą imienia... (ech, czyjego ona właściwie jest teraz imienia?). W każdym razie jest intensywnie, działania niektórych postaci (Beast) są dobrze umotywowane psychologicznie, młodziaki znowu trochę śmieszą i zarazem żenują, a Wolverine to, jak zwykle, klasa. Czasu nie można uznać za stracony, zwłaszcza że – niespodzianka – to dopiero połowa albumu. W dalszej bowiem części  fabuła zostaje skierowana na zupełnie nowe tory, przy okazji fundując czytelnikom powrót Charlesa Xaviera. No dobrze – jest powrót, ale inny, niż byśmy sądzili. Oto do kancelarii Jennifer Walters (alias She-Hulk) trafia testament Xaviera. Jego odczytanie ponownie zgromadzi mutantów z przeciwnych frakcji. Będzie dużo emocji, napięć między bohaterami, ale przede wszystkim rewelacji i bardzo fajne stopniowanie suspensu. Ów ostatnia wola to prawdziwa petarda, która w kolejnym tomie może posłużyć do opowiedzenia całkiem dobrej historii.
Zatem pozytywne zaskoczenie. Także rysunkowo, bo styl i kolorystyka, jakby nagle się uspokajają i wygładzają. Nie jest już przesadnie nowatorsko, może nie aż klasycznie, ale po prostu wyraziście. Ta kreska Kris Anka (zeszyty 23 i 24) w jakiś sposób przynosi ład i daje wytchnienie po atrakcyjnej, acz rozedrganej formule prac Chris Bachalo. Bardzo pasuje do opowieści pełnej nieustannych zaskoczeń, do których zapewne niektórzy czytelnicy będą mieli zastrzeżenia. Oto znów został wyjęty królik z kapelusza, który nie za bardzo przystaje do naszej wiedzy o Charlesie Xavierze. No tak, z nadpisywaniem historii zawsze wiąże się ryzyko, ale akurat w tym przypadku cieszę się, że Bendis je podjął. Naprawdę, od dość długiego czasu czekam z dużą niecierpliwością na kolejny tom Uncanny X-Men. Oby jego lektura mnie nie zawiodła.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj