Mutanci z nowej szkoły Xaviera nie uporali się jeszcze ze skutkami Bitwy Atomu, a już muszą stawić czoło nowym wyzwaniom. Magneto tajemniczo znika. Nowi rekruci trafiają do miejsca, w którym przyśpieszona ewolucja powołała do życia prawdziwe potwory. A mutantki postanawiają spędzić wieczór na mieście. Nie wiedzą, że właśnie doszło do globalnego przebudzenia Inhumans...
Premiera (Świat)
26 kwietnia 2017Premiera (Polska)
26 kwietnia 2017Polskie tłumaczenie
Kamil ŚmiałkowskiLiczba stron
120Autor:
Kris Anka, Brian Michael Bendis (2) więcejKraj produkcji:
PolskaGatunek:
KomiksWydawca:
Polska: Egmont
Najnowsza recenzja redakcji
Przy czytaniu niniejszego komiksu niejednokrotnie możemy mieć wrażenie déjà vu. Doświadczą go Ci, którzy dobrze znają pokrewne albumy o mutantach, bo w przypadku trzeciego tomu Uncanny X-Men jeszcze raz – choć z innej perspektywy – przypominane są znane już dobrze czytelnikom wydarzenia. To chyba nic zdrożnego, widać bowiem, jak serie te przenikają się fabularnie, budując zwartą, większą historię X-Men w ramach Marvel Now. A przy okazji Uncanny X-Men, Vol. 3: The Good, The Bad, the Inhuman to także chwila oddechu od najważniejszych wątków tej fabuły, choć nie znaczy to wcale, że zupełnie je twórcy odpuścili. Po prostu skupili się na czymś innym.
Tym razem dostajemy zatem kilka autonomicznych historii, podanych w większości w lżejszym tonie, w którym wyraźnie dobrze czuje się scenarzysta serii, Brian Michael Bendis. Szczególnie dobre wrażenie robią dwa pierwsze zeszyty kładące podwaliny pod zapewne dramatyczne wydarzenia w przyszłości. Pierwszy dotyczy jednego, nowego mutanta z grupy Scotta Summersa, któremu Emma Frost funduje stresujące szkolenie z pełnego wykorzystania jego bardzo przydatnych społecznie zdolności. Drugi zeszyt to zupełne zaskoczenie – opowiada o wypadzie mutantek na miasto, po zakupy. Pełen jest skrzących się humorem i złośliwościami dialogów, co kontrastuje z bardzo dramatyczną końcówką. Obie historie sprawiają dużo przyjemności i stanowią lepszą, bo raczej niespodziewaną część całości.
Później jest już bardziej przewidywalnie. Przez chwilę towarzyszymy Magneto w jego śledztwie w sprawie atakujących mutantów sentineli – śledztwo to przynosi ciekawe wyniki, ale samo w sobie nie jest zbytnio ekscytujące. Następnie obserwujemy grupkę młodych, nowych mutantów poddanych wymagającemu zadaniu i ogólnie zdezorientowanych postawieniem ich przez równie wymagającego Cyclopsa w takim, a nie innym położeniu. Wreszcie do młodzieży dociera, że to nie jest żadna szkółka niedzielna, tylko niebezpieczna rzeczywistość, która może zafundować przykre konsekwencje. Konsekwencji w ostatnim zeszycie albumu doświadcza też Scott Summers, którego obecną postawę rewolucjonisty po intensywnej konfrontacji z Kitty Pride jesteśmy w stanie jako tako zrozumieć. To jednocześnie mocno formalnie zakręcona historia, pełna graficznych zawijasów, będąca rodzajem rozliczenia z przeszłością i podkreślająca stan moralnego zapętlenia bohatera.
I wszystko byłoby dobrze, bo dostaliśmy całkiem niezły album bez typowego dla superbohaterskich opowieści łubudu, gdyby nie jego świetna okładka i chwytliwy, nawiązujący do filmowej klasyki tytuł. Któż to przystawia Cyclopsowi do głowy pistolet? Skąd ów tytuł? No cóż, w zasadzie znikąd. Owszem, pewien Inhuman jest, robi przez moment duże zamieszanie, ale na pewno nie jest osią tego komiksu, pojawiając się zaledwie na kilku planszach. Nie dowiemy się także, co to za dramatyczną scenę przeżywa Cyclops na okładce, chyba że ma ona stanowić czytelną metaforę sytuacji bohatera z historii w ostatnim zeszycie. Niestety, jeśli o to chodziło, to metafora grubymi nićmi szyta, z błędnie ukierunkowanym ładunkiem emocjonalnym, którego ostatecznie brak w przeczytanej historii. Nie wiem, skąd ten pomysł i na okładkę i na tytuł – albo twórcy się zapędzili, albo zwyczajnie przekombinowali. Wygląda to tak, jakbyśmy w końcu rzeczywiście mieli dostać osławione "nic już nie będzie takie samo", a dostajemy coś zupełnie przeciwnego, choć całkiem fajnego i przyzwoitego. Także trochę zgrzyt, ale przy niezłym poziomie całego albumu, da się go jakoś przeboleć.