Venom to bez dwóch zdań jeden z najpopularniejszych bohaterów komiksowych w Polsce. Z tym większą radością przyjąłem fakt, że firma Egmont tuż po starcie linii wydawniczej Marvel Fresh w naszym kraju zdecydowała się wypuścić na rynek serię o symbioncie, której scenarzystą jest Donny Cates. Mamy tu do czynienia z tytułem, który przychodzi do nas w glorii i chwale zza Wielkiej Wody; twórca opowieści zdecydował się bowiem odświeżyć i przesunąć akcenty w dobrze zakonserwowanej mitologii postaci. Efektem tych zabiegów jest historia, która pozwoli nam zupełnie inaczej spojrzeć na protagonistę i prześledzić jego niezliczone mentalne (i nie tylko) metamorfozy. Venom. Tom 1 to początek długiej podróży, która czeka na czytelników; wędrówka w stronę zagłębienia się w psychice symbionta i nadania mu nowej, niespodziewanej roli w uniwersum Domu Pomysłów. Chcę podzielić się z Wami znakomitą wiadomością: otwarcie tej serii spełni wszystkie pokładane w niej oczekiwania, rozbudzając Wasze apetyty na kolejne odsłony cyklu. Balansujący na granicy szaleństwa Venom zmienia się w końcu na naszych oczach. Niby symbiont, ale w ciele Eddiego Brocka eksponujący całą paletę aż do bólu ludzkich postaw i zachowań. Takich tandemów we współczesnej popkulturze jest stanowczo zbyt mało.  W toku lektury najprawdopodobniej dojdziecie do wniosku, że premierowa odsłona opowieści złożona jest z 2 wyraźnie różniących się od siebie części. Pierwsza z nich, nazwijmy ją umownie "superbohaterską", została zaserwowana z typowym dla konwencji rozmachem, choć już w niej odnajdziemy całkiem sporo mrocznych tropów. Druga w fenomenalny sposób uwypukla skomplikowaną relację Venoma i Brocka, akcentując jednocześnie kwestie związane z psyche postaci i próbując osadzić symbionta na tle spuścizny całej swojej rasy. Czytelnik systematycznie zdaje sobie sprawę, że niektóre wątki są tylko pozorną ślepą uliczką. Każdy element fabuły w zgrabnym stylu dopełnia poprzedni, jakby razem miały utworzyć swoistą układankę. A zaczyna się przecież od kolejnej jatki z jeszcze jednymi złoczyńcami. Nie wiedzieć kiedy, odbiorca zostaje zabrany w stronę starcia rozciągającego się na cały kosmos, w którym coraz mocniej daje o sobie znać przedwieczne i spersonifikowane Zło. By pomóc robiącemu tu za nieproszonego gościa i zarazem brata symbiontowi, Eddie musi zmierzyć się z tym, przed czym całe życie uciekał. Widząc charakterystyczny język Venoma i życiową niemoc Brocka z miejsca zaczniesz kibicować im obu. Nie liczcie jednak na łatwy sprint z fabularnego punktu A do punktu B; liczba wybojów na tej bieżni przytłacza w pozytywnym tego słowa znaczeniu. 
Źródło: Egmont
Nie mam żadnych wątpliwości, że Cates to jeden z najzdolniejszych pracowników Marvela obecnej doby, czego dowodzi w znakomitej większości pisanych przez siebie historii. Jego podejście do Venoma jest świeże i odważne; gdy trzeba, scenarzysta rewolucjonizuje postrzeganie planety Klyntar i ugruntowaną przez lata pozycję zamieszkującej ją rasy. To w końcu komiks, w którym po raz pierwszy tak dobitnie daje o sobie znać uwielbiany przez Was Knull, łotr nad łotrami, stwórca i władca symbiontów. Na tym etapie historii poszerzanie mitologii kosmicznych pasożytów nie ma jednak (jeszcze!) tak dużej mocy sprawczej, jak próba zrozumienia arcyskomplikowanej relacji łączącej Venoma z Brockiem. Cates nie sili się na budowanie prostych opozycji emocjonalno-personalnych. Eddiemu daleko do chojraka, który jest magnesem na śmiertelne zagrożenie, a panoszącemu się w jego ciele symbiontowi do nie tak znowu strasznego potwora, co to najpierw urwie głowę, a później zje na kolację czekoladę. Razem i z osobna są czymś więcej - jakimś cudownie pomyślanym tandemem, który jest na siebie skazany. Skoro nie ma drogi ucieczki, obaj muszą się odkryć na każdym możliwym poziomie. Jeszcze lepiej, że ich nieustanna konfrontacja odbywa się w samym centrum kosmicznych wydarzeń, które czasoprzestrzeń mogą wywrócić do góry nogami. Czapki z głów, panie Cates - właśnie tak podaje się czytelnikom gatunek superbohaterski u progu 3. dekady XXI wieku.  Bardzo mocną stroną otwierającego tomu jest również jego warstwa graficzna, za którą odpowiadali Ryan Stegman, Joshua Cassara i Iban Coello. Najbardziej przypadły mi do gustu prace pierwszego z nich; na marginesie - mam wrażenie, że Stegman z Catesem mogą swoje zamiary artystyczne odczytywać w sposób niemający analogii w branży komiksowej. Rysownik znakomicie szkicuje i potęguje wszechobecną atmosferę grozy, a jego charakterystyczna kreska świetnie komponuje się z udzielającym się odbiorcy poczuciem przebywania w bezpośredniej bliskości nadchodzącej makabry. Plansze Cassary i Coella cechuje bardzo podobna, choć nie tak intensywna jak u Stegmana stylistyka.  W komiksie Venom. Tom 1 Donny Cates ustawia podwaliny pod inne spojrzenie na tytułową postać, lepiej przystosowane pod współczesnego odbiorcę. Wbrew pozorom ta fabularno-narracyjna rewolucja przychodzi po cichu, mimo wszystko najpełniej wybrzmiewając w głowie czytelnika. Jeszcze 3 lata temu, gdy cykl debiutował w Stanach Zjednoczonych, pokaźna grupa fanów Marvela próbowała odsądzać scenarzystę od czci i wiary za majsterkowanie przy mitologii ich ukochanego symbionta. Dziś tych głosów jest znacznie, znacznie mniej, a perspektywa, którą zaproponował Cates, wydaje się powszechnie obowiązującą. To już inny Venom; w jego świecie światło tańczy tango z mrokiem, prowadząc nas w stronę nowej rzeczywistości kosmicznych pasożytów. Zabawne, jeszcze niedawno wydawało się, że tytułowego symbionta nie można już pokochać mocniej... 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj