Bitwy były nieodłączną częścią serialu Vikings. Twórcy wraz z kolejnymi sezonami uczyli się je robić, by miały więcej emocji, większy rozmach i nie brakowało w nich brutalności. Co prawda cały 4. sezon rozczarował także w tym aspekcie, 5. seria jest powrotem do szczytnych tradycji serialu. Bitwa o York jest inna, niż te, które oglądaliśmy, bo jej celem jest ukazanie nam strategicznego zmysłu Ivara. I ten element prezentuje nader obiecująco: wciągnięcie wrogów w pułapkę jest przemyślane i wiarygodne, a wszelkie starcia w zwarciu dają oczekiwany poziom rozrywki. Czuć w tym zwiększony poziom brutalności (np. strzała w oko), co wpływa na odpowiednie dopełnienie tego, jak bitwa powinna wyglądać. Z uwagi na to, że to znaczna część odcinka, wpływa to pozytywnie na jakość i dostarcza emocji. Jednym z problemów bitwy jest Ivar i scena mająca na celu podkreślić jego szaleństwo. Ten moment, gdy bezbronny siedzi i krzyczy szaleńczo do sporego oddziału nieprzyjaciół, wychodzi... kiczowato. Ponownie Ivar nie jest groźny, a wręcz karykaturalnie śmieszny. Jego okrzyki pełne opętania nie straszą, nie czuć tej grozy w tej postaci, a przez to wiarygodność sceny trochę siada. To miał być ważny moment z uwagi na budowę legendy Ivara oraz poparcia jakie armia wikingów mu powinna udzielić, by został otwarcie jej wodzem. A udaje się to połowicznie, gdzie najważniejszy aspekt nie wywołuje potrzebnych emocji. Ten moment powinien być nasycony wyjątkowym klimatem, zaskakujący, mocny, a jest... wręcz banalnym, tanim trikiem, na jaki twórcy nie powinni byli pozwolić. Dobrze natomiast podkreślono rywalizację pomiędzy braćmi. To raczkowało przez wiele odcinków i czuć było, że twórcy do końca nie czują, co i jak chcą to osiągnąć. To się tutaj zmienia. Czuć określony kierunek i postawienie kroku w tę stronę. Pomijając kwestię dlaczego armia wikingów popiera Ivara, całość ma wiele sensu, jest dobrze rozegrana i wywołuje emocje. Ubbe przez swój absurdalny, aczkolwiek odpowiednio wyjaśniony błąd, dał Ivarowi armię na talerzu. Umówmy się, konflikt zawsze był pomiędzy Ivarem a Ubbe. Hvitserk był pomiędzy i nie miał jakiegoś znaczenia. W tych scenach widać bardzo ciekawy ruch: Ubbe jest niezwykle podobny do Ragnara: w zachowaniu, spojrzeniu, gestach. Kapitalnie to odtworzono w tej postaci. Jest to jakby symbol tego wszystkiego, co było dobre w Ragnarze. Natomiast Ivar to personifikacja jego geniuszu, szaleństwa i nieprzewidywalności, która jest potęgowana kilkakrotnie przez indywidualny charakter wikinga. Tworzy to ciekawą aurę wokół tego konfliktu, która miejmy nadzieję zaowocuje emocjami w dalszych odcinkach. Szczególnie, że rola Heahmunda (nadal świetny Jonathan Rhys-Meyers) idzie w kierunku intrygującego konfliktu z Ivarem. Dobrze go zaakcentowano i obiecano wiele emocji. Dobrze, że Alfred na razie jest w tle, bo postać jest nijaka, a padają już sugestie o rozwinięciu jego roli. Najbardziej mieszane odczucia może wywołać wątek Flokiego. Na pierwszy rzut oka jest to zapychacz, który nic nie wnosi do serialu. Twórcy bawią się tutaj na pograniczu z fantasy, dając do zrozumienia coś, co w ogóle może nie mieć miejsca. Rozumiem chęć stworzenia duchowej podróży Flokiego, ale na razie poza ładnymi krajobrazami to ona nic widzom nie daje. Nie ma za bardzo w tym celu i kompletne odseparowanie tego wątku od reszty mu nie służy. Za wiele też nie można powiedzieć o wątku króla Haralda oraz Bjorna, które na razie wypełniają czas, czekając na to, by móc rozwinąć się w kolejnym odcinku. Na razie jedynie wywołują obojętność. Pomimo pewnych niedociągnięć 5. sezon Wikingów na razie pozostawia z pozytywnymi odczuciami. Nie jest idealnie, ale zdecydowanie czuć poprawę po słabym 4. sezonie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj