Anna (Olga Bołądź) po 15 latach wychodzi z więzienia i ma zamiar poskładać swoje życie, a to oznacza, że musi rozliczyć się z przeszłością. Jej głównym celem jest odnalezienie Doroty (Anna Moskal), z którą ma rachunki do wyrównania. Nie jest to takie proste, bo kobieta wyprowadziła się na Islandię. Zemsta nie zna granic. Anka postanawia odszukać Dorotę i odebrać to, co jej się należy. Nawet jeśli będzie to oznaczało ponowne wejście w konflikt z prawem. Film, który wyreżyserował Árni Ólafur Ásgeirsson, zapowiadał kino zemsty. Niestety, to jedynie złudne wrażenie. W tej produkcji nie ma nic z kina akcji czy grozy. To kolejny dramat, tyle że osadzony na Islandii, w mieszkającej tam społeczności polskiej. Reżyser przybliża widzom emigracyjną twarz rodaków, którzy przyjechali na wyspę w poszukiwaniu nowego życia. Jednak nie dowiadujemy się o nich niczego więcej niż to, że większość pracuje w przetwórni ryb. Wolka nie jest bowiem filmem pokroju Jak najdalej stąd Piotra Domalewskiego, który brutalnie rozprawił się z obrazkiem emigrantów zarobkowych i tym, jak są postrzegani przez rodziny pozostawione w kraju. Ásgeirsson, pisząc scenariusz z Michałem Godzicem, za bardzo nie widział, w którą stronę chce tę historię poprowadzić. Niby całość zapowiada się jak kino zemsty, ale gdzieś w połowie film przemienia się w dramat. Powiem szczerze, nie to mi obiecywano. Liczyłem na wciągającą historię, a dostałem opowieść, jakich wiele. Różnica polega na tym, że teraz akcja dzieje się na Islandii. I to w sumie byłoby na tyle. Nie ma tu zapowiadanej zemsty, jest próba odkupienia win i poskładania życia na nowo, tyle że na zgliszczach czyjegoś szczęścia - by naprostować błędy z przeszłości, trzeba zniszczyć to, co ktoś już sobie zbudował. W tym wypadku mówimy o rodzinie Doroty. Reżyser stawia więc pytanie: czy zbudowanie czegoś na takich fundamentach jest w ogóle możliwe? Fabuła Wolki opiera się na relacjach między postaciami Anny oraz Doroty. W tle oczywiście pojawiają się inni bohaterowie jak choćby rodzina Doroty, jej mąż, którego gra Eryk Lubos, i syn grany przez Jana Cięciara. Czuć w tej historii potencjał, który jest zupełnie niewykorzystany. Brak tu zadziorności. Niby syn Doroty przechodzi okres buntu, nie chodzi do szkoły, znajduje pracę i stara się usamodzielnić, ale jest to podane wszystko w takiej wersji light. Łamaniem zasad przez chłopaka jest okazjonalne palenie trawki i to, że jest członkiem grupy hip hopowej.  To chyba najbardziej stereotypowy wizerunek buntownika, jaki może być. Lubos natomiast gra w tej produkcji spokojnego, kochającego męża oraz wyrozumiałego i szanowanego szefa w przetwórni. W żadnej z sytuacji kryzysowej nie staje na wysokości zadania jako głowa rodziny. Nie potrafi podjąć męskiej decyzji, jeśli ma ona postawić kogoś w niezręcznej sytuacji.
Materiały prasowe
Najsłabiej jednak wypada relacja pomiędzy głównymi bohaterkami. Na początku Bołądź wypada bardzo wiarygodnie w scenach więziennych, pokazując się jako twarda kobieta, która nie daje nikomu wchodzić sobie na głowę. Jednak gdy wychodzi na wolność, jej zachowanie ulega zmianie. Ten drapieżny charakter gdzieś znika. A gdy dochodzi do jej konfrontacji z Dorotą graną przez Annę Moskal, to jest to najnudniejsze starcie, jakie ostatnio widziałem na dużym ekranie. Brak tu jakichkolwiek emocji. Nawet bluzgi są niezmiernie wymuszone i nienaturalne. Niestety, główna oś fabularna leży, przez co odbiór całego filmu jest słaby. Wolkę ratują piękne zdjęcia Marka Rajca. Udało mu się wprowadzić do tej produkcji islandzki klimat, przez co banalna historia wydaje się odrobinę ciekawsza i egzotyczna. Niemniej nie ratują one całego filmu, który przytłacza widza swoją przeciętnością. Jak już zaznaczyłem w recenzji, ta historia miała potencjał. Szkoda, że autorzy scenariusza poszli w drugiej połowie filmu w banał.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj