Wonder Woman 1984 jest kontynuacją filmu Wonder Woman. Przyznam szczerze, czekałem na tę produkcję ze względu na zupełnie inne ramy czasowe. Ostatecznie lepiej byłoby, gdyby ten film w ogóle nie powstał.
Akcja pierwszego filmu o Wonder Woman rozgrywa się w okresie pierwszej wojny światowej, co oczywiście było bardzo atrakcyjne z punktu widzenia możliwości artystycznych i przedstawienia tego momentu z historii w ramach kina superbohaterskiego. Wyszło przyzwoicie i można było mieć nadzieję, że sukces zostanie przekuty także na udaną kontynuację, za którą ponownie odpowiedzialna jest reżyserka, Patty Jenkins. W końcu postanowiono osadzić akcję w latach 80. Choć okres ten był mocno eksploatowany przez popkulturę, to jednak nie mieliśmy zbyt wielu okazji do obserwowania superbohaterów w erze Reagana. Drugie odsłony mają dodatkowo tę zaletę, że nie muszą silić się na przedstawianie bohaterów na nowo i od pierwszej minuty można przejść do oglądania wyczynów Diany w nowych realiach. Tym większym zaskoczeniem jest fakt, że dostaliśmy film nieporównywalnie gorszy, którego filmowcy wstydziliby się nawet piętnaście lat temu.
Wonder Woman jest pierwszą bohaterką w nowej erze kina komiksowego, która otrzymała kontynuację, więc śmiało można powiedzieć, że Patty Jenkins oblała egzamin nie tylko z tworzenia udanego sequela, ale także zaprzepaściła szansę na mocne podkreślenie faktu, że seria o kobiecej superbohaterce może odnosić sukcesy na polu artystycznym i finansowym. Pomijając aspekt finansowy, trudny w ocenie ze względu na pandemię koronawirusa, jakościowo mamy do czynienia z produktem wadliwym i wręcz ocierającym się o groteskę charakterystyczną dla filmów o Batmanie w wykonaniu Joela Schumachera. Niewybaczalnym jest, aby film komiksowy w 2020 roku prezentował równie kiepsko napisaną fabułę z wykorzystywaniem komiksowej umowności do prezentowania na ekranie licznych głupotek. Diagnoza jest niestety zatrważająca. Mamy tutaj brak zrozumienia dla komiksowego medium. Popełniono na tyle dużo błędów, że Wonder Woman 1984 śmiało możemy zestawiać z filmami wychodzącymi przed nowym otwarciem, którym dla kina komiksowego okazały się produkcje o X-Men i Spider-Manie.
Historię otwiera dość długa sekwencja z przeszłości Diany (Gal Gadot), kiedy ta jako mała dziewczynka wzięła udział w specjalnym wyścigu Amazonek rozgrywającym się na pięknych terenach Themiskyry. Niespodziewanie mamy do czynienia z najlepszym elementem całego filmu, bowiem retrospekcja z młodości tytułowej bohaterki znakomicie zarysowuje nam bardzo ważną lekcję, która znajdzie swoje uzasadnienie w rzeczywistości po wielu dekadach w dorosłym życiu. Młoda Diana chciała wygrać, idąc na skróty, ale jak usłyszała od Antiope (Robin Wright) - na kłamstwie jeszcze nikt nie został bohaterem, co oczywiście powiązane będzie z powrotem Steve'a Trevora (Chris Pine). Zaskakująco dużo czasu potrzebuje Diana, aby zrozumieć, że pojawienie się jej ukochanego jest oszustwem i powinna reagować z miejsca ze względu na świadomość działania nikczemnego artefaktu. Jest to oczywiście wskazanie na człowieczeństwo bohaterki, której trudno jest drugi raz rozstać się z wybrankiem serca.
To jednak nie zmienia faktu, że pogrążyła się w miłosnych uniesieniach z nieświadomym niczego obcym mężczyzną. Warto bowiem uściślić, że Steve mógł objawić się światu na nowo dzięki wytworzeniu czegoś na wzór iluzji. Gdy Diana zauważyła podczas bankietu mężczyznę przypominającego jej Steve'a, zażyczyła sobie jego powrotu. Ten więc faktycznie wrócił, ale właśnie w ciele owego mężczyzny. Dochodzi zatem do szeroko opisywanej sceny nazywanej przez wielu "sceną gwałtu". Niezależnie od nazewnictwa, mamy do czynienia z konceptem absurdalnym i niesmacznym. Dziwi mnie, że twórcy i producenci po zobaczeniu tych scen, pozwolili na wypuszczenie tego.
Zdecydowanie sprawniej do historii wprowadzono postać Barbary Minervy (Kristen Wiig), która tylko dzięki aktorce jest postacią barwną, bo scenariusz mocno ograniczał niestety rozwinięcie skrzydeł. Aktorka znana z roli Annie w Druhnach, napisana została w sposób stereotypowy i uwypuklono to w warstwie wizualnej. Barbara ubrana została w niedopasowaną odzież, założono jej okulary i pokręcono włosy, zatem tyle musiało wystarczyć do pokazania nam mola książkowego i kobiety marzącej o staniu się kimś na wzór napotkanej Diany Prince. Życzenie padło w obecności artefaktu, więc przyszła antagonistka w końcu mogła zdjąć okulary, wyprostować włosy i założyć nieco bardziej przylegające ubrania, co kompletnie zmienia jej postrzeganie wśród płci męskiej. Pamiętamy już takie sytuacje z kina komiksowego, jak chociażby przemiana Seliny Kyle w Kobietę-Kot w filmie Powrót Batmana. Od premiery tamtego filmu minęło kilka dekad, nie tylko nie udało się twórczo powtórzyć tego konceptu, ale też pokazano całkowicie nieautentyczną przemianę Barbary w Cheetah.
Patty Jenkins wielokrotnie w swoim filmie nawiązuje do stylistyki lat 80. nie tylko wizualnie, ale także poprzez warstwę narracyjną. Można mieć nawet wrażenie, że momentami Wonder Woman 1984 jest filmem wyjętym z tamtego okresu i nieprzypadkowe są moje odwołania do produkcji z tamtych lat. Problem tkwi jednak w wykorzystaniu tego typu zabiegów, bo jeszcze na początku są to dość wyraźne zapożyczenia (jak w sekwencji rozgrywającej się w galerii handlowej), w dalszej fazie filmu gdzieś twórcom to ucieka i chyba o tym zapominają. Tylko urywkowo kiczowate motywy powracają, jak chociażby bieg Diany w Kairze lub scena nauki latania. Przez kiepsko dobrany klucz wizualny i słabe efekty specjalne, tak ważny i wzniosły moment w rozwoju bohaterki zostaje zaprzepaszczony i prezentuje się wyjątkowo pokracznie.
Ciekawą postacią mógł być Maxwell Lord (Pedro Pascal), ale w jego przypadku także twórcy poszli w prezentowanie karykatury. Jedynym ciekawym elementem jest dopisanie syna antagonisty, więc możemy w gruncie rzeczy powiedzieć, że Lord ma dobre intencje, oferując wszystkim ludziom na świecie możliwość spełniania życzeń. Oczywiście dla własnych korzyści i przy wykorzystaniu magicznego przedmiotu, co znowu przywołuje produkcje o tonie charakterystycznym dla zupełnie innej dekady. Mamy jednak rok 2020 i można zdecydowanie bardziej twórczo podejść do reinterpretacji znanych motywów sprzed lat.
Jak na kino wysokobudżetowe i długi metraż tej produkcji, niewiele jest widowiskowych scen, do których warto wrócić nawet po seansie. Na palcach jednej ręki możemy policzyć sekwencje, które pomysłowo od strony choreografii wykorzystują styl walki Wonder Woman. Taki moment mamy chociażby w Białym Domu, kiedy to bohaterka musi nieco zmienić swoje podejście do przyjmowania ciosów, gdyż stopniowo traci swoje moce. Znowu jest to konsekwencją działania artefaktu, który stanowi w końcowej fazie filmu przedmiot ułatwiający pracę scenarzystom. Fabuła zaczyna opierać się na absurdach i pretekstowych zdarzeniach, które mają na celu popychanie akcji do przodu. Jeśli chodzi o scenariusz, produkcja traci niestety najwięcej i nie udaje się nawet skorzystać z okazji wprowadzenia istotnych wątków emancypacyjnych, które delikatnie poruszane są scenach z Dianą i nieco mocniej w przypadku Barbary. Jednak ograno to w sposób schematyczny, zbyt dosłowny i mocno przerysowany.
Wspomniany Maxwell Lord jest postacią z trochę innej bajki i być może wpisuje się dzięki temu w klimat lat 80. i środowisko ludzi dążących do korporacyjnego sukcesu. Nie można odmówić Pascalowi, że wyciągnął ze swojej postaci chociaż trochę zabawy. Inne wrażenie można mieć po roli Chrisa Pine'a, który chyba podobnie jak widzowie czuł się nieswojo, wcielając w tę samą postać. Kompletnie niezrozumiała jest dla mnie decyzja o przywróceniu go do życia, ponieważ po finale filmu Wonder Woman wydawało się, że Diana pogodziła się ze śmiercią ukochanego i początek filmu również nam to sugeruje. Jasne, wspomina w jednej z rozmów z Barbarą, że miała kogoś bliskiego i wciąż widoczna jest w niej żałoba po stracie, ale bestialskie wydaje się zmuszanie bohaterki do żegnania się ze Steve'em dwukrotnie. Pine nie był zatem tak samo dynamiczny i żywiołowy, odczuwalna była jego niechęć do prezentowania głupkowatych motywów. Widzimy to w scenach z założenia komediowych, kiedy Steve przymierza różne ubrania lub podziwia śmietnik, który w jego uznaniu ma być elementem sztuki współczesnej. Mamy brak umiejętnego korzystania z dobrodziejstw epoki i w dodatku sporą liczbę przestrzelonych żartów na zasadzie "jestem z innego czasu, ale dziwna ta przyszłość".
Jedyny udany rozwój przechodzi Diana i zostało to pomysłowo rozpisane, biorąc pod uwagę początkową sekwencję z młodości. Wonder Woman 1984 zostaje domknięta klamrą i droga bohaterki przebiega w sposób przemyślany z dużą dozą empatii i zrozumienia. Oczywiście oprócz potrzeby wpisania do historii powrotu Steve'a, ale sama wewnętrzna droga Diany jest jak najbardziej na plus, czego symbolem stała się złota zbroja.
Ostatecznie można być rozczarowanym pojawiającymi się absurdami. Tych możemy wymienić całe mnóstwo: znikający nagle samolot, zdziwienie w mediach obecnością superbohaterki, by niedługo potem w finale filmu przejść kompletnie obojętnie wobec traumatycznych wydarzeń, gdy ludzie na świecie otrzymali możliwość spełnienia swojego życzenia. Stawkę finału zarysowano bardzo mocno, więc brakuje chociaż krótkiej sekwencji pokazującej konsekwencje planu Lorda.
Wonder Woman 1984 jest ostatecznie filmem zbyt rozciągniętym, pełnym kiepsko napisanych wątków okraszonych patosem, groteską i odegranych słabo przez aktorów. Fabuła jest pretekstowa i rozciąga do granic komiksową umowność, dzięki czemu bezpardonowo możne serwować głupotki charakterystyczne dla kina superbohaterskiego sprzed kilku dekad. Tak wysoka ocena końcowa jest spowodowana kilkoma dobrymi scenami akcji, dwoma lub trzema niezłymi gagami, sceną otwierającą (świetnie wiążącą się z finałem) oraz wciąż dobrą główną bohaterką, która wyzwala pozytywne emocje. Dokonano jednak filmowej pomyłki i wypada mieć znowu nadzieję, że przy kolejnej solowej produkcji o Wonder Woman, będzie więcej okazji do chwalenia.