Netflix pokusił się o remake serialu Zagubieni w kosmosie, który swoje sukcesy święcił w latach 60. Jak wyszło?
Warunki do życia na Ziemi są tragiczne. Poziom zanieczyszczenia powietrza przekroczył jakiekolwiek normy. Ludzie nie są w stanie funkcjonować poza swoimi mieszkaniami. Sytuacja staje się dramatyczna. Dlatego pewna organizacja za pomocą testów sprawnościowych i intelektualnych selekcjonuje osoby, które będą mogły szukać nowej planety, na której założą kolonię. Tym samym dadzą ludzkości szansę na przeżycie. W tej grupie, nie bez zewnętrznej pomocy, znajduje się pięcioosobowa rodzina Robinsonów. Niestety, na orbicie dochodzi do pewnego zdarzenia, w rezultacie którego wszyscy muszą w pośpiechu opuścić stację kosmiczną. Tym samym trafiają na nieznaną planetę, na której panują warunki zbliżone ziemskich. Pewne wyjątki stanowią tu dziwne anomalie pogodowe i nieznane stwory. Rozbitkowie muszą dostosować się do sytuacji, w której się znaleźli, ale nie tracą nadziei, że gdzieś na orbicie krąży statek, który może ich uratować.
Lost in Space to serial, który święcił triumfy w latach 1965-1968. Wtedy może i był zrobiony z pomysłem i użyciem najlepszych sztuczek, jakie telewizja miała do zaoferowania. Jednak teraz oryginalną wersję ogląda się z dużym bólem. Sztuczność potworów i świata, jaki pokazywali nam twórcy, jest ogromna i nie da się jej zignorować. W 1998 roku przyszedł czas na filmową wersję z
Matt LeBlanc i
Gary Oldman w jednych z głównych ról. Miał być to początek wielkiej franczyzy, a wyszła klapa. Ludzie nie rzucili się tłumnie do kin, by oglądać losy Joeya zagubionego w kosmosie, a na to chyba studio liczyło.
20 lat później Netflix postanawia wrócić do tematu. Nie powiem, od początku wierzyłem, że mają na to budżet i pomysł, jak to ograć. Nie zawiodłem się.
Zagubieni w kosmosie to świetnie wymyślona produkcja science fiction skierowana do całej rodziny. Jest tworzona w duchu telewizyjnych seriali lat 90., w których każdy odcinek niósł ze sobą jakieś głębsze przesłanie. Nie jakieś przesadnie moralizatorskie, ale takie, po obejrzeniu którego ludzie choć przez chwilę chcą być lepsi. Jeśli jednak szukacie serialu na miarę
Altered Carbon czy
Black Mirror, to będziecie zawiedzeni. Tym razem mamy do czynienia z przeciętną produkcją, którą bardzo przyjemnie się ogląda, ale szczęka ani razu nam z wrażenia nie opadnie. Dostajemy oczywiście obiecaną przygodę na tajemniczej planecie, wielkie roboty, straszne stwory, czarne charaktery, których motywacja nie jest do końca klarowna, ale wszystko to jest jakieś takie przeciętne. Ograne. Wtórne. Jest to typowa produkcja guilty pleasure, którą można obejrzeć do obiadu bez poczucia straconego czasu.
Serial pod względem wizualnym bowiem wygląda świetnie. Netflix zrezygnował z przesadnego green screenu na rzecz zdjęć w prawdziwych lokalizacjach, co daje całości takiego filmowego klimatu. Zalesione plenery, spowite śniegiem gór - to wszystko sprawia, że wierzymy w to, co widzimy na ekranie. Tajemnicza planeta staje się dla nas czymś rzeczywistym, a nie dziwnym kosmicznym tworem czyjejś wyobraźni. Do tego dochodzi jeszcze to uczucie ciągłego zagrożenia i nie jest ono przesadnie pompowane wielkimi potworami. Rozbitkowie bowiem muszą walczyć ze zróżnicowanym klimatem planety, który jest nieobliczalny. Już w pierwszym odcinku najstarsza córka Robinsonów, podczas próby wyłowienia baterii do statku, zostaje uwięziona w zamarzniętym jeziorze. Niby sprawa banalna, a świetnie otwiera cały serial.
Początek
Zagubionych w kosmosie jest bardzo dynamiczny. Twórcy historię tego, co się wydarzyło na Ziemi, i tego, dlaczego stacja kosmiczna uległa zniszczeniu, zostawili sobie na później. Na samym początku widz zostaje wrzucony w wir akcji, w którym to Robinsonowie starają się opanować statek znajdujący się na kursie kolizyjnym z nieznaną planetą.
Pod względem aktorskim serial wypada bardzo dobrze. Obsada została świetnie dobrana do powierzonych ról. Najbardziej w pamięci zapada
Toby Stephens jako surowy ojciec z dziwnym podejściem do opieki nad swoimi pociechami. Widać, że grany przez niego John lepiej czuje się podczas misji wojskowych niż w domu. Najlepiej portretuje to scena z pierwszego odcinka, gdzie pozostawia swojego syna w ciemnym lesie tylko po to, by wrócić i ratować córkę w zamarzniętym jeziorze. Na pytanie żony, gdzie jest młody Will, odpowiada z brutalną szczerością: „Mogę ratować tylko jedno dziecko na raz?”.
Serial ma też bardzo drażniący czarny charakter - doktor Smith, graną przez
Parker Posey. Nie wiem dlaczego, ale nie mogę znieść tej postaci przez jej bylejakość. Ma być ona kimś złowrogim, a po prostu irytuje ciągłym mataczeniem. Przez bardzo długi czas jej motywy są skrzętnie ukrywane, przez co jej poczynania są niezrozumiałe. Przypominają zachowanie rozwydrzonego licealisty.
Bezapelacyjnie najciekawszą i najfajniejszą postacią z całego serialu, już od pierwszego odcinka, jest wielki humanoidalny robot opiekujący się małym Willem. Został on świetnie wymyślony pod względem wizualnym, a i narozrabiać potrafi.
Zagubieni w kosmosie nie są produkcją, do jakich Netflix nas przyzwyczaił. Intryga nie jest tak zawile skonstruowana, byśmy z wypiekami na twarzach rzucali się na kolejny odcinek i cały sezon obejrzeli w ciągu jednego posiedzenia na kanapie. Tę produkcję się dawkuje. Sprawia przyjemność, ale nie tak dużą, jak inne seriale, które możemy znaleźć na tej platformie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h