„Gdy nędza kona, nie świecą komety, niebo płomieni się przed śmiercią książąt” – pisał Szekspir w Juliuszu Cezarze. O ile w poprzednim filmie Alejandro Gonzáleza Iñárritu, Birdman, ukazany na ekranie meteoryt przywoływał symboliką lot Ikara, o tyle w odniesieniu do The Revenant jego znaczenia powinniśmy szukać w wierzeniach Indian Paunisów. Pojawia się w nich postać Pahokatawy, legendarnego wojownika, który tuż przed śmiercią przepowiedział członkom swojego plemienia nadejście wielkiego meteorytu. Sam waleczny Paunis zginął z rąk wroga, a jego ciało zostało rozszarpane przez zwierzęta. Gdy kilka lat później na niebie faktycznie pojawiła się kometa, członkowie plemienia zaczęli wierzyć, że to znak od bogów, którzy postanowili ponownie zesłać Pahokatawę na ziemię. Rozpłomienione spadającym meteorytem sklepienie niebieskie w Zjawie nie zapowiada jednak śmierci żadnego księcia, to raczej symbol odrodzenia, które wyrasta naprzeciw wszechobecnej nędzy i śmierci. Wszystko bowiem w najnowszym filmie Iñárritu jest zawieszone pomiędzy - życiem a przygotowanym w pośpiechu grobem, jawą a snem, niebem a ziemią, człowiekiem a naturą, powstaniem a upadkiem, zbrodnią a karą. W tym swoistym zatrzymaniu świata przedstawionego centralną postacią staje się bohater, którego legenda rozbrzmiewała wielkim echem w opowieściach Dzikiego Zachodu. Czytaj także: Pierwsza recenzja ZjawyThe Revenant jest ekranizacją znakomitej powieści Michaela Punkego pod tym samym tytułem. Dokumentuje historię legendarnego trapera z przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku, Hugh Glassa (Leonardo DiCaprio), który w 1823 r. przeżył atak niedźwiedzia grizzly. Umierający podróżnik został pozostawiony przez swoich towarzyszy w prowizorycznym grobie na pastwę losu. Iñárritu wplata w tę opowieść postać syna Glassa, który ginie z rąk Johna Fitzgeralda (Tom Hardy). Odstępstw od faktów jest w Zjawie więcej, przy czym wydaje się, że meksykański reżyser używa ich w celu nadania całej historii westernowego rysu. Odzyskujący w grobie przytomność traper znajduje nieopodal ciało swojego syna, przez co istotnym elementem filmu staje się motyw zemsty. To nie jest jednak typowa kinowa opowieść rodem z Dzikiego Zachodu, w której dobro walczy ze złem, a sprawiedliwość przyświeca działaniom protagonistów. Zemsta Glassa ma dużo głębszy wymiar, ocierający się o znamiona metafizyczne. By jej dokonać, bohater musi przemierzyć blisko 300 km i zmagać się z wszechobecnym zagrożeniem, spotęgowanym jeszcze przez pojawiające się na ekranie co rusz śnieżyce. Cała historia wydaje się aż do bólu prosta. Jedynie dzięki zabiegom Iñárritu staje się ona czymś więcej - reinterpretacją mitu założycielskiego Ameryki, w którym pionierzy funkcjonują zaraz obok Indian broniących swoich terytoriów, a biali ludzie muszą odnaleźć się w powstającym wielokulturowym tyglu, mając za sąsiadów niepewnych ich zamiarów autochtonów. Możemy stawiać dolary przeciwko orzechom, że DiCaprio za rolę Glassa zdobędzie upragnionego Oscara. Problem polega na tym, że jego aktorstwo w Zjawie w żaden sposób nie jest dla niego punktem zwrotnym w karierze. To raczej kolejny wartościowy jej epizod. Członkowie Akademii będą mieli zapewne odmienne zdanie, głównie z powodu tego, że DiCaprio gra po prostu inaczej, niż nas do tego przyzwyczaił. Istotna jest mimika i osłabione walką z niedźwiedziem ruchy ciała, które przekładają się na roztoczenie magicznej aury wokół głównego bohatera. Słów jest tutaj jak na lekarstwo, przy czym nie mają one dla fabuły większego znaczenia. Dlatego też gwiazda DiCaprio świeci najmocniej właśnie wtedy, gdy przebywa w bezpośredniej bliskości Hardy’ego, lubującego się - przynajmniej od czasu filmów Nolana - w aktorskich pojedynkach. Gdy na ekranie dochodzi do ich spotkania, atmosfera wokół gęstnieje, a obaj bohaterowie zdają się przepychać między sobą za pomocą ogromnych pokładów charyzmy. Hardy w typowy dla siebie sposób pomrukuje, a niewiarygodny głos rezonuje u niego pomiędzy starannie wypowiedzianym słowem a bełkotliwą manierą. To działa i będzie działać nadal, a brytyjski aktor może na stałe wejść do hollywoodzkiego gwiazdozbioru wagi ciężkiej. No url W swoim najgłębszym wymiarze The Revenant dotyka problemu człowieka, który postanowił walczyć z niszczycielskimi siłami natury. Iñárritu uczy nas, że jesteśmy tylko marnym prochem, pozbawioną sensu działania aberracją w kosmicznej skali czasu. Choć staramy się podporządkować sobie planetę, koniec końców musimy nauczyć się nią dzielić, nie należy ona bowiem tylko do człowieka zanurzonego w konkretnej chwili - jest również polem działania dawnych i przyszłych pokoleń, zwierząt, roślin i anomalii pogodowych. Dlatego też meksykański reżyser po raz kolejny w swoich filmach postanawia rozbić narrację i zerwać z chronologią zdarzeń. Widz musi odnaleźć się w pętlach czasowych, które w zamierzeniu mają nas nieustannie dezorientować – nie wiemy, kiedy ukazane na ekranie zdarzenia płyną szybciej, a kiedy wolniej, a przy tym mnogość potencjalnych rozwiązań jest furtką do budowania przez Iñárritu coraz to nowych mikroświatów. Meksykański reżyser hołduje w ten sposób koncepcji „kołowej historii dziejów” (rozwijanej m.in. w wierzeniach Majów i Azteków, których kultura musiała kształtować życie twórcy Birdmana), postulującej nieustanne odnawianie świata w tej samej formie nieskończenie wiele razy. Ten wydźwięk dopełnia tylko wizerunek Iñárritu jako wielkiego realisty magicznego kina – szara rzeczywistość i beznadziejne położenie życiowe Glassa przeplatają się z tym, co irracjonalne, nienazwane, owiane welonem tajemnicy. Choć film oparty jest na kanwie realnego zdarzenia, to dzięki wzbogaceniu historii o nowe komponenty możemy również traktować Zjawę jako opowieść o innej rzeczywistości, która rozgrywa się w alternatywnym Wszechświecie. ‌The Revenant jest drugim z kolei filmem, w którym w sukurs Iñárritu przychodzi tytan sztuki operatorskiej, Emmanuel Lubezki. Za pomocą genialnych zdjęć udaje mu się oddać zarówno piękno oraz idyllę harmonijnej natury, jak i jej niszczycielską, bezlitosną moc sprawczą. Kamera przemierza wszystkie piekła i nieba naturalizmu – przenika rzeki, przepaście, śnieżyce, błądzi między stadem bizonów, które jawią się widzowi jako istoty z zupełnie innego świata. Praca Lubezkiego pozwala nam przyjąć do oceny przedstawionych na ekranie zdarzeń własną perspektywę, a sama kamera zachowuje się jak sterowana dłońmi operatora soczewka, umożliwiająca dostrzeżenie tego, co meksykańscy filmowcy uznali w historii Glassa za najbardziej istotne. Dzięki tym technicznym zabiegom Zjawa staje się nie tylko opowieścią o próbie przetrwania w pionierskim świecie rodzącej się Ameryki, ale i swego rodzaju filozoficzną dysputą o człowieku zanurzonym w kosmicznym chaosie, który musi zmierzyć się ze swoimi obsesjami, by spróbować odcisnąć piętno na wszechpotężnej przyrodzie. Jeszcze bardziej przerażającą pointę dla filmu Iñárritu dopisało samo życie – Hugh Glass zginął z rąk Indian 10 lat po ukazanych na ekranie zdarzeniach. W tym samym roku, w którym plemię Paunisów dostrzegło na niebie rozżarzony meteoryt…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj