Na wakacje zabraliśmy ze sobą kilkoro zwierząt: trzy psy i wiecznie obrażonego kota syjamskiego z chorobą skóry. Łupieżem. Przebieraliśmy psy w ubranka znalezione w wiklinowej skrzyni, ale kota nie. On drapał. Jednemu psu zrobiliśmy makijaż na pysku, umalowaliśmy go szminką i niebieskim cieniem do powiek. Był biały, więc kolory dobrze wyszły. Lubiliśmy robić wrażenie. Po zakończeniu dzieła szminka powędrowała z powrotem do torebki Fendi którejś z matek. Patrzyliśmy później, jak niczego nieświadoma nakłada ją sobie na wargi. Satysfakcjonujący widok. Wystawiliśmy sztukę z udziałem psów i zaprosiliśmy rodziców, bo poza nimi nie mieliśmy nikogo innego do posadzenia na widowni. Zwierzęta były jednak słabo wytresowane i niechętne do współpracy z reżyserem. W sztuce występowało dwóch żołnierzy i elegancka dama, ubrana w stanik z wypełnieniem, zdobiony falbankami. Żołnierze byli tchórzami. Praktycznie dezerterami. Spłoszył ich sygnał do walki. (Zatrąbiliśmy klaksonem. Robił bii-biip). Dama się posikała. – Och, biedactwo, ma wrażliwy pęcherz! – wykrzyknęła czyjaś pulchna matka. – Zaraz, to p e r s k i  dywan? Czyją matką była? Nie wiadomo. Oczywiście nikt nie chciał się przyznać. Odwołaliśmy przedstawienie. – No dawaj, to twoja – powiedział chłopiec imieniem Rafe do dziewczynki imieniem Sukey, kiedy rodzice sobie poszli. Zostawili po sobie kieliszki, wysokie szklanki i butelki po piwie. Niektóre były zupełnie puste. Do ostatniej kropelki. Tym z rodziców się zatem spieszyło. – W życiu – odparła Sukey stanowczo i pokręciła głową. – To która? Ta z wielkim dupskiem? Czy ze szpotawą stopą? – Ani jedna, ani druga. Spierdalaj. ——— Wielki dom, pałacowe schronienie na zielone miesiące, został zbudowany w dziewiętnastym wieku przez baronów przemysłowych. Nasi rodzice, tak zwane autorytety, snuli się po zwieńczonych szerokimi belkami pokojach, dryfowali na wodach celów mętnych i ogólnie nieciekawych. Lubili pić: to było ich hobby albo – jak stwierdziło jedno z nas – rodzaj kultu religijnego. Pili wino, piwo, whiskey i dżin. A także tequilę, rum oraz wódkę. W południe mówili na to klin. Dzięki niemu wydawali się bardziej zadowoleni. Albo przynajmniej zdolni do dalszego funkcjonowania. Wieczorami zbierali się razem, żeby jeść i znowu pić. Jedynym posiłkiem, na którym musieliśmy się zjawiać, była kolacja, lecz nawet tego nie znosiliśmy. Sadzali nas przy stole i gadali o niczym. Celowali w nas słowami jak laserem. Jego matowoszary promień uderzał w nas i wprowadzał w otępienie. Mówili rzeczy tak nudne, że napełniały nas najpierw frustracją, a po upływie kilku minut – furią. Czy oni nie wiedzą, że są pilniejsze sprawy? Pytania, które należy zadać? Gdy któreś z nas mówiło coś poważnego, oni to zbywali. Czymogęodejśćodstołu. Później rozmowy stawały się głośniejsze. Niektórzy z rodziców, wolni od naszych wpływów, wydawali z siebie nagłe, ostre szczeknięcia. To chyba miał być śmiech. Niósł się po okalającej dom werandzie zapełnionej bambusowymi pochodniami, paprociami, fotelami przeżartymi przez mole i roztaczającymi niebieskie światło lampami owadobójczymi. Słyszeliśmy te szczeknięcia z domków na drzewach, kortów tenisowych i z pasieki, którą za dnia opiekowała się powolna sąsiadka, mamrocząca do siebie pod siatką kapelusza pszczelarskiego. Słyszeliśmy je przez popękane szybki walącej się szklarni i na chłodnych, czarnych wodach jeziora, na których unosiliśmy się w bieliźnie o północy. Lubiłam włóczyć się samotnie w blasku księżyca, skakać promieniem latarki po ścianach z białymi okiennicami, rowerach porzuconych w trawie, samochodach przycupniętych w milczeniu na szerokim półkolistym podjeździe. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek z nich byłby rzeczywiście w stanie powiedzieć coś zabawnego. Z biegiem godzin przychodził taki punkt wieczoru, w którym części rodziców wpadało do głowy, żeby potańczyć. W ich bryłowatych ciałach zapalała się iskierka życia. Smutny spektakl. Trzepotali się do rytmu starych kawałków. Beat on the brat, beat on the brat, beat on the brat with a baseball bat, oh yeah. Ci bez iskry zostawali na miejscach i obserwowali tańczących. Apatyczni, o sflaczałych twarzach – z technicznego punktu widzenia martwi. Ale za to mniej żenujący. Niektórzy rodzice dobierali się w pary i przemykali do sypialni na piętrze, gdzie kilku chłopców z naszej grupy podglądało ich przez szpary między listewkami w szafach. Patrzyli, jak dopuszczają się mrocznych czynów. Czasami coś się w nich budziło. Wiedziałam o tym, choć się nie przyznawali. Częściej jednak czuli odrazę. Większość z nas po wakacjach zaczynała trzecią albo czwartą klasę liceum, ale kilkoro nie weszło jeszcze nawet w wiek dojrzewania – mieliśmy tu cały przekrój wiekowy. Krótko mówiąc, część z nas była niewinna. Inni sami dopuszczali się mrocznych czynów. One jednak nie były aż tak odrażające.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj