Przeczytajcie początek Ewangelii dzieciństwa - przejmującej historii napisanej przez Lydię Millet. Książka od środy znajduje się w sprzedaży.
Brak informacji o tym, którzy rodzice są czyi, był dla nas zabawą, ale traktowaliśmy to poważnie. Czasami rodzic zbliżał się, grożąc ujawnieniem tajemnicy. Już, już – i wydałoby się, kto z kim jest spokrewniony. Wtedy czmychaliśmy jak zające.
Ucieczkę też jednak należało ukrywać, żeby nie zdradził nas pośpiech, więc bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że wymykaliśmy się po cichu. Kiedy pojawiało się któreś z moich rodziców, stosowałam sprawdzoną technikę: udawałam, że dostrzegłam kogoś w pokoju obok. Naturalnym krokiem szłam w stronę zmyślonej postaci, robiąc przy tym zdecydowaną minę. Przejść przez drzwi. Rozpłynąć się w powietrzu.
Na początku czerwca, w pierwszym tygodniu pobytu, rodzice wchodzili na drabinę prowadzącą na przepastny strych, na którym spaliśmy – niektórzy na łóżkach piętrowych, ale większość na podłodze. Dochodziły nas ich głosy, kiedy wołali do najmłodszych: „Już idę dać ci buzi na dobranoc!”.
Chowaliśmy się pod kołdrami, naciągaliśmy koce na głowy, czasami odkrzykiwaliśmy coś nieuprzejmego. Rodzice się wycofywali, być może z urazą. Na drzwiach pojawiła się tabliczka: STREFA WOLNA OD RODZICÓW. Rano zaprosiliśmy ich na poważną rozmowę.
– Macie dla siebie cały dom – powiedział Terry spokojnie, lecz stanowczo. – Prywatne sypialnie. Prywatne łazienki.
Nosił okulary, był przysadzisty i pretensjonalny w obyciu, ale kiedy tak stanął u szczytu stołu i zaplótł ręce na piersi, wyglądał bardzo władczo.
Rodzice popijali kawę. Tu i tam słychać było siorbanie.
– My mamy jedno pomieszczenie. Dla wszystkich. Jedno! – ciągnął Terry. – Na litość boską, dajcie nam odrobinę prywatności. Uszanujcie ten mikroskopijny kawałeczek przestrzeni. Uznajcie strych za rezerwat. Wyobraźcie sobie, że jesteście białymi kolonizatorami, którzy wymordowali nasz lud. A my Indianami.
– Rdzennymi Amerykanami – poprawiła matka.
– Nietaktowna metafora – dodała inna. – Kulturowo.
———
– Któraś z matek ma szpotawą stopę? – zdziwiła się Jen. – Hm. Nie zauważyłam.
– A co to właściwie jest? – chciał wiedzieć Low.
Tak naprawdę miał na imię Lorenzo, ale to było zbyt długie, a poza tym był najwyższy z nas wszystkich, więc przezwisko Low – niski – nasunęło się samo. Rafe to wymyślił. Low nie miał nic przeciwko.
– Nie stawia jej normalnie, tylko ciągnie – wyjaśnił Rafe. – Nosi but z grubą podeszwą. Kojarzysz? Matka Sukey to na pewno ta gruba.
– Pewnie, pewnie. Myśl tak dalej – odparowała Sukey. – Moja matka jest o wiele lepsza. Mogłaby jej skopać tyłek.
– Ale ona nie może być niczyją matką – zaprotestował Low.
– W sumie to niewykluczone – zaprotestowała Sukey.
– Przyjechało kilkoro bez pary – poparł ją Śliski. Mówiliśmy tak na niego ze względu na ilości śliny, jakie produkował. Lubił pluć.
– I pary bez dzieci – przytaknęła Jen. – Jałowe.
– Skazane na bezpotomną śmierć – dodał Terry, który uważał się trochę za krasomówcę. Tak naprawdę miał na imię Cośtam Cośtam Trzeci. Jakby tego było mało, „Trzeci” było po łacinie – „Tertius”. Stąd zaś prosta droga do Terry’ego, więc nic dziwnego, że tak go nazywaliśmy.
Prowadził dziennik, w którym być może zapisywał wszystkie swoje uczucia. Było to wyszydzane przez resztę naszego towarzystwa.
– Okej, ale widziałem tę grubą, jak maca się w kuchni z ojcem Sukey – upierał się Rafe.
– Nieprawda. Mój ojciec nie żyje.
– Martwy od lat – przytaknęła Jen.
– I nadal w grobie – potwierdził David.
– To ojczym, mniejsza – uciął Rafe.
– Nie są po ślubie.
– Techniczny szczegół.
– Też ich widziałem – oznajmił Low. – Trzymała mu rękę na gaciach. Centralnie na sprzęcie. Stał mu jak zły.
– Fuj. – Śliski splunął.
– Do jasnej cholery, Śliski, prawie mi nacharałeś na palec – powiedział Low. – Minus.
– Twoja wina, że włożyłeś sandały. Straszna trzoda. Dla ciebie minus.
Mieliśmy system punktacji i rozpiskę na ścianie. Przyznawaliśmy sobie plusy i minusy. Plusy dostawało się za popełnienie imponującego wykroczenia, a minusy – gdy ktoś ściągał na siebie upokorzenie. Śliski dostawał punkty, gdy niezauważenie pluł do drinków, a Low tracił za podlizywanie się ojcu. Prawdopodobnie nawet nie własnemu – bardzo dbał o zachowanie swoich koligacji w sekrecie. Widziano go jednak, jak prosi łysiejącego faceta o poradę w kwestii ubioru.
Low był olbrzymem o dziecięcej twarzy i mongolskim pochodzeniu; w dzieciństwie został adoptowany z Kazachstanu. Ubierał się najgorzej z nas wszystkich – był fanem ciuchów z lat siedemdziesiątych i zazwyczaj nosił podkoszulki w hipisowskim stylu i bardzo krótkie szorty z białą lamówką. Czasami frotowe.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h