Christian rozdziera koszulę Christian wyszedł za Fallowsem z namiotu. Zabójca szedł po­woli, ostrożnie, stawiając kroki z rozwagą niczym żałobnik dźwiga­jący róg niewidzialnej trumny. Potrafił się uśmiechać, a nawet głośno śmiać, ale miał czujne, zimne oczy koloru ołowiu, które nasuwały Christianowi na myśl księżyce Saturna – tereny pozbawione powie­trza z morzami wypełnionymi kwasem. Peter i jego ojciec zawsze cie­szyli się z dobrego strzału, krzyczeliby z radości, gdyby kula uderzyła w bok krokodyla lub wzbiła tuman kurzu z sierści bawołu. Fallows zabijał tak, jakby on sam był bronią, a strzelba stanowiła tylko przy­padkowy rekwizyt. Przyjemność nie miała tu nic do rzeczy. Ogon lwa uniósł się powoli, po czym klapnął na piach. Wzniósł się, znieruchomiał i znowu grzmotnął o ziemię. Wielkie kocisko le­żało na boku. Przez jakiś czas Fallows siedział sam na sam ze swoim lwem, zachowywali pełen szacunku dystans. Myśliwy gładził wilgotne nozdrza, patrzył na cierpliwy, nieruchomy pysk. Może nawet do niego przemawiał. Christian podsłuchał, jak mówił panu Stockto­nowi, że kiedy dopadnie lwa, prawdopodobnie porzuci myślistwo, bo nie zostało już nic, na co warto by polować. Stockton wybuchnął śmiechem i powiedział: – A polowanie na człowieka? Fallows popatrzył na niego tymi zimnymi, nieobecnymi ocza­mi i rzekł: – Polowałem na nich, a oni na mnie, na dowód noszę blizny. Od tamtej pory Peter i Christian zastanawiali się, ilu ludzi zabił Fallows. Christian był zachwycony, że poznał prawdziwego bez­względnego szafarza śmierci. Ni stąd, ni zowąd w ciemności zmaterializowało się kilku buszmeńskich pracowników rezerwatu i na widok martwego lwa wzniosło triumfalny okrzyk. Jeden otworzył turystyczną lodówkę i wyjął z lodu piwo. Ogon zwierzęcia ponownie grzmotnął o zie­mię, a Christianowi zdawało się, że ziemia zadrżała od uderzenia. Ale Christian miał bujną wyobraźnię. Stockton pomógł Fallowsowi wstać i podał mu zimnego urbocka. Peter ścisnął palcami nos. – Boże, cuchnie jak gówno. Powinni je myć przed polowaniem. – To kurczaki, ptasi móżdżku – powiedział jego ojciec. Ogon podniósł się i pacnął o ziemię. – Czy nie powinien pan strzelić jeszcze raz? – spytał Chri­stian. – Czy on nie cierpi? – Nie. Ten kot jest martwy na amen. Nie przejmuj się ogonem. One tak robią. To tylko pośmiertny skurcz. Christian usiadł na ziemi obok lwiego łba ze szkicownikiem w ręce. Gładził gęstą drżącą grzywę, z początku ostrożnie, potem bardziej stanowczo. Pochylił się do aksamitnego ucha, aby wyszep­tać, zanim odejdzie na dobre, powiedzieć mu: bywaj zdrów. Na wpół świadomie czuł, że Peter kuca obok niego, a dwaj starsi mężczyźni rozmawiają za ich plecami. Przez chwilę został z lwem sam na sam w głębokiej ciszy między życiem a śmiercią, w tym niezależnym królestwie przepełnionym dostojną powagą. – Patrz na tę łapę! – Peter ściągnął go z powrotem na ziemię. Dźwignął wielką, bezwładną przednią kończynę i rozsunął palcami skórzaste poduszki. – Hej tam! – zawołał Fallows, lecz Christian nie był pewien, do kogo mówi. – Niezły przycisk do papieru, co? – powiedział Peter. Zawar­czał i leniwym ruchem machnął na Christiana lwią łapą. Z łapy wystrzeliły gładkie ostre pazury. Napięły się ścięgna. Christian skoczył, barkiem uderzył przyjaciela w pierś. Był szybki, ale lew był szybszy. Jeszcze szybszy był Fallows. Stary i połamany, lecz najszybszy ze wszystkich. Uderzył Petera, ten poleciał na Christiana i wszyscy trzej grzmotnęli o twardy grunt. Christian poczuł, że coś zaczepiło go o koszulę, jakby materiał zahaczył o gałąź. Potem runął rozpłaszczo­ny na ziemi przez pozostałych, aż z piersi uszło mu całe powietrze. Fallows wierzgnął nogą, przewrócił się na bok i jednym płynnym ruchem przetoczył sobie strzelbę po ramieniu do dłoni. Lufa spoczę­ła w miękkim wnętrzu lwiej paszczy, broń wystrzeliła, aż Christia­nowi zadzwoniło w uszach. Stocktonowi piwo wypadło z rąk, uderzyło o ziemię i wypluło bąbel piany. – Peter! Kurwa mać, co ty wyprawiasz? Peter wygrzebał się pierwszy z bezładnego stosu. Zostawił Chri­stiana i Fallowsa rozciągniętych na piasku i dyszących niczym dwaj sprinterzy, którzy padli na ziemię po ostrym biegu. Stary żołnierz jęknął głośno. Peter stał nad nimi i klepiąc się po pośladkach, aby otrzepać spodenki, oszołomiony wytrzeszczał oczy na lwa. Z tego transu wyrwał go ojciec: chwycił go za ramię, obrócił w koło, a jego twarz nabrała alarmująco czerwonej barwy, poza wiązką żył na czo­le, które wybrzuszały się blade i lśniące niczym relief. – Ty pieprzony dupku! – warknął Stockton na syna. – Wiesz, co zrobiłeś? Zrujnowałeś panu Fallowsowi trofeum. Zapłacił trzy­dzieści tysięcy dolarów, a teraz przeklęty kot ma we łbie dziurę wielkości piłki golfowej. – Tato… – Petera aż zatkało. Oczy mu błyszczały z rozgory­czenia i szoku. – Tato… – Nie jest zrujnowany – wtrącił Fallows. – Wypychacz napra­wi to bez trudu. Niewiele brakowało, a sam nadawałbym się do wy­pchania. Peter Stockton przenosił zaszklony wzrok z Fallowsa na ojca i z powrotem. – Jak ci się to podoba, Peter? – spytał Christian. Jego oszoło­miony głos wydawał się stłumiony i daleki, jakby Peter miał uszy zatkane watą. – Pan Fallows właśnie uratował ci skórę. Trzeba przy­znać, że masz fart. To twoja największa zaleta. Buszmeni w pierwszej chwili zamarli w głuchym pogłosie wy­strzału, lecz po chwili ryknęli śmiechem i zaczęli wiwatować. Je­mu pianę na głowę. Peter, przed chwilą bliski łez, wybuchnął nagle śmiechem. Stockton rzucił synowi wściekłe spojrzenie, po czym on również zwiesił ramiona i roześmiał się. Christian poczuł chłodną strużkę powietrza na gołej skórze. Spojrzał w dół i dotknął palcami dwóch długich rozdarć w koszuli. Pod spodem biała skóra na piersi pozostała nietknięta. Roześmiał się i popatrzył na Fallowsa. – Zachowam sobie tę koszulę na pamiątkę. Więcej trofeów nie potrzebuję. – Myślał przez chwilę. – Dzięki, że nie pozwolił mnie pan rozszarpać na strzępy. – To nie moja zasługa. Zareagowałeś pierwszy. Skoczyłeś jak jeleń. – Fallows się uśmiechał, lecz oczy miał poważne i zamyślone. – Och, nie sądzę, panie Fallows – odparł Christian skromnie. – W tych stronach znamy się na rzeczy, Fallows – powiedział Stockton, wyciągając wielkie dłonie, aby ścisnąć ramiona swego drob­nego towarzysza. – Umiemy rozpoznać prawdziwego mężczyznę. To rzekłszy, odwrócił swoje piwo do góry nogami i wylał mu je na głowę, podczas gdy Buszmeni wznosili hałaśliwe okrzyki. Christian ostrożnie podniósł z ziemi szkicownik, aby nikt nie mógł zobaczyć, co rysował.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj