Gdy jednak tak siedział na Strawberry Fields – zwykle przed niemal śmieszną tabliczką, informującą:

STREFA CISZY – ZAKAZ GRY NA INSTRUMENTACH MUZYCZNYCH I HAŁASOWANIA

– zauważył coś dziwnego. Muzycy, wszyscy wyglądający na brudnych i bezdomnych, nigdy nie grali w tym samym czasie, nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Przejście między jednym a drugim grajkiem ulicznym dokonywało się niemal niezauważalnie. Zmieniali się niezwykle sprawnie i gładko, prawie co godzinę, w pewnym porządku. Jakby według jakiegoś harmonogramu. Wtedy poznał faceta o imieniu Dave, jednego z bardziej zaniedbanych muzyków, z szopą siwych włosów, pozaplatanym i spiętym gumkami zarostem oraz warkoczem sięgającym aż do krzyża. Kosztowało go to pięćdziesiąt dolarów. Dave, który wyglądał albo na steranego życiem pięćdziesięciokilkulatka, albo na dobrze zakonserwowanego siedemdziesięciolatka, wytłumaczył mu, jak to działa. –  Kiedyś gość, który nazywa się Gary dos Santos… Znasz go? –  Coś słyszałem – odparł Simon. –  No właśnie. Gdybyś przyszedł tu w ciągu dnia, facet, tobyś go sobie przypomniał. Gary był samozwańczym burmistrzem Strawberry Fields. Potężny chłop. Przez jakieś dwadzieścia lat pilnował w okolicy porządku. To znaczy… uczył moresu. To był czubek, jeśli wiesz, co mam na myśli. Simon kiwnął głową. –  I nagle, chyba w dwa tysiące trzynastym, jest po Garym. Białaczka. Nie miał jeszcze pięćdziesiątki. I wszędzie tu – Dave wskazał dookoła dłońmi w rękawiczkach bez palców – zapanowało szaleństwo. Totalna anarchia, i to bez tych naszych faszystów. Czytałeś Machiavellego? Coś w tym guście. Muzycy zaczęli codziennie wdawać się w bójki. Chodziło o terytorium, kapujesz? –  Kapuję. –  Próbowali sami zaprowadzić porządek, ale daj spokój… połowa tych gości ledwie umie się samodzielnie ubrać. Jeden dupek grał za długo, drugi wchodził mu w paradę, zaczynali się drzeć, wyzywać wzajemnie, nawet przy małych dzieciach. Czasami dawali sobie po mordzie, a wtedy zjawiały się gliny, kapujesz, no nie? Simon ponownie skinął głową. –  To źle wpływało na nasz wizerunek, nie mówiąc już o kasie. Więc wymyśliliśmy rozwiązanie. –  Jakie? –  Grafik. Zmiana co godzinę, od dziesiątej rano do siódmej wieczorem. –  Naprawdę? –  Aha. –  I to działa? –  Nie zawsze idealnie, ale prawie. Interes ekonomiczny, pomyślał Simon, analityk finansowy. Jedna ze stałych w życiu. –  Jak się dostać do tego grafiku? –  Esemesowo. Mamy pięcioro stałych wykonawców. Tym przyznaje się najlepsze pory. Pozostali mogą występować wcześniej albo później. –  I to ty prowadzisz grafik? –  Ja. – Dave z dumą wypiął pierś. – Znam się na rzeczy, kapujesz? Na przykład nigdy nie wstawiam Hala ani za Julesem, ani przed nim, bo jeden drugiego nie znosi bardziej niż moje byłe mnie. Staram się też wprowadzać tę, no, dywersyfikację. –  Dywersyfikację? –  Czarni, laski, Latynosi, cioty, nawet para żółtków. – Rozłożył ręce. – Nie chcemy, aby wszyscy myśleli, że obiboki to tylko biali faceci. To szkodliwy stereotyp, kapujesz? Simon kapował. Pokapował się także, że jeśli wręczy Dave’owi po połówce dwóch rozerwanych studolarówek i obieca, że w zamian za informację, na kiedy zapisana jest Paige, da mu brakujące części banknotów, pewnie coś uzyska. Tego ranka dostał od Dave’a esemesa: Dziś o jedenastej. Nie wiesz tego ode mnie. Nie jestem kapusiem. I następnego: Ale przynieś forsę o dziesiątej. O jedenastej mam jogę. I oto był na miejscu. Siedział naprzeciwko Paige i zastanawiał się, czy córka go rozpozna, a jeśli tak, czy wtedy ucieknie. Nie był pewny. Uznał, że najlepiej będzie pozwolić jej dokończyć, spakować gitarę i napiwki i dopiero wówczas do niej podejść. Spojrzał na zegarek. Jedenasta pięćdziesiąt osiem. Jej godzina dobiegała końca. Simon przećwiczył w głowie wszystkie teksty. Zadzwonił już do kliniki na północy stanu i zarezerwował pokój dla Paige. Plan był taki: mówić cokolwiek, zgadzać się na wszystko, ustępować, błagać, uciec się do wszelkich możliwych sposobów, żeby tylko zabrać ją ze sobą. Od wschodniej strony nadszedł następny muzyk uliczny w spranych dżinsach i podartej flanelowej koszuli. Usiadł obok Paige. Gitarę trzymał w czarnej plastikowej torbie na śmieci. Klepnął Paige w kolano i wskazał wyimaginowany zegarek na ręce. Paige kiwnęła głową, dokończyła I Am the Walrus przeciągłym goo goo g’joob, podniosła ręce i zawołała „Dziękuję!” do tłumu, który nie dość, że nie klaskał, to jeszcze w ogóle jej nie słuchał. Zebrała kilka żałosnych pogniecionych singli i monet, a potem zaskakująco starannie schowała gitarę do futerału. To zwykłe spakowanie instrumentu zrobiło na Simonie duże wrażenie. On jej go kupił, Takamine GSeries, na szesnaste urodziny, w Sam Ash przy Zachodniej Czterdziestej Ósmej. Usiłował przywołać tamto wspomnienie – uśmiech Paige, kiedy zdjęła gitarę ze ściany, to, jak przymknęła oczy, gdy ją testowała, jak zarzuciła mu ręce na szyję i zawołała „Dziękuję, dziękuję, dziękuję!”, kiedy jej powiedział, że to prezent. Towarzyszące temu uczucia, nawet jeśli były realne, nie chciały jednak powrócić. Straszna prawda była taka: Simon nie widział w tej ćpunce swojej dziewczynki. Przez minioną godzinę próbował zobaczyć. Spróbował i teraz – spojrzeć na nią i znowu ujrzeć tamtego aniołka, którego zawoził na basen przy Dziewięćdziesiątej Drugiej Y, małą dziewczynkę, która siedziała na hamaku w Hamptons, podczas gdy on czytał jej Harry’ego Pottera, jeden i drugi tom w trzydniowy weekend w Święto Pracy, i która koniecznie chciała przebrać się za Statuę Wolności i włożyć dwie zielone maski już na dwa tygodnie przed Halloween, ale – być może był to mechanizm obronny – żaden z tych obrazów się nie pojawiał. Paige z trudem wstała. Przyszła pora na jego ruch.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj