Zawsze przydarzają mi się takie rzeczy. Jedni czarodzieje potrafią wpływać na pogodę, rzucać zaklęcia przekształcające lub walczyć z magicznymi stworami jak szanowny Orion. Ja mam zdolność powodowania ogromnych zniszczeń. Wszystko to wina mojej mamy, oczywiście, tak samo jako to głupie imię. Ona jest jedną z tych od kwiatów, paciorków i kryształów, tańczących dla Bogini w świetle księżyca. Dla niej wszyscy są cudowni, a każdy, kto zrobi coś złego, z pewnością jest niezrozumiany lub nieszczęśliwy. Ona nawet wykonuje masaże lecznicze zwyczajnym śmiertelnikom, ponieważ „to takie odprężające, sprawiać, że ludzie czują się lepiej”. Większość czarowników nie trudzi się pracą ze zwyczajnymi – która jest uważana za uwłaczającą godności – a jeśli nawet, to tylko żeby znaleźć sobie jakieś zajęcie. Jak ktoś, kto odchodzi na emeryturę po czterdziestu sześciu latach i nikt nie pamięta, co on właściwie robił, senny bibliotekarz, którego czasem zauważasz bezcelowo wędrującego między regałami, trzeci wicedyrektor działu sprzedaży, który pojawia się tylko na posiedzeniach zarządu; takie osoby. Są zaklęcia wyszukujące lub tworzące takie posady, które zapewniają środki potrzebne do życia oraz dają dużo wolnego czasu na zebranie mocy i przemienienie taniego mieszkanka w dwunastopokojowy apartament. To nie dla mamy. Ona za te masaże pobiera tylko symboliczną zapłatę, a i to tylko dlatego, że jeśli wykonujesz je za darmo, ludzie krzywo na ciebie patrzą – i powinni. Naturalnie w rezultacie stałam się jej skrajnym przeciwieństwem, czego każdy choć trochę rozumiejący zasadę równowagi mógł się spodziewać, i kiedy chcę uporządkować mój pokój, dostaję instrukcje, jak omieść go płomieniem. Nie żebym naprawdę mogła użyć tych cudownie katastroficznych zaklęć, które szkoła tak ochoczo mi podsuwa. To zabawne, ale nie można w mgnieniu oka wyczarować armii demonów. Do tego potrzeba mocy, i to mnóstwo. A nikt nie pomoże ci jej zebrać, żebyś wezwała sobie armię demonów, więc bądźmy realistami, do tego potrzeba czarnej magii. Wszyscy – prawie wszyscy – od czasu do czasu jej używają i nie uważają tego za niegodne. Do takich rzeczy jak przemiana kromki chleba w ciastko niepotrzebna jest moc i wszyscy uważają to za nieszkodliwy trik. No cóż, czar musi skądś wziąć moc i jeśli samemu się jej nie zebrało, to zapewne pochodzi od czegoś żywego, ponieważ łatwiej jest ją uzyskać od czegoś, co żyje i się porusza. Tak więc ty masz swoje ciastko, a kolonia mrówek w twoim ogrodzie za domem nagle wymiera i znika. Mama nie użyłaby czarnej magii nawet do podgrzania herbaty. Jeśli jednak ktoś jest mniej zasadniczy, tak jak większość ludzi, może sobie codziennie wyczarowywać trzypiętrowy tort z ziemi oraz mrówek i mimo to umrzeć spokojnie w łóżku w wieku stu pięćdziesięciu lat. Zakładając, że nie umrze prędzej od nadmiaru cholesterolu. Jeśli jednak zaczniesz używać czarów na większą skalę, na przykład do obracania miast w perzynę, wyrzynania w pień całych armii lub robienia tysiąca innych bezużytecznych rzeczy, które doskonale potrafi łabym robić, nie uzyskasz jej w dostatecznej ilości inaczej jak dzięki pobraniu mocy – albo siły życiowej, nieziemskiej energii, magicznego pyłu czy jak chcesz to zwać – od istot na tyle złożonych, żeby im się to nie podobało i żeby stawiły opór. Kiedy próbujesz odebrać im ją przemocą, moc staje się zbrukana, a ty psychicznie pokiereszowany – i dość często one wygrywają. Jednak to nie byłoby dla mnie problemem. Umiałabym wspaniale zdobywać moc, gdybym była tak głupia lub zdesperowana, żeby tego próbować. Muszę to przyznać mamie: dzięki nonsensownemu rodzicielskiemu przywiązaniu jej śliczna roziskrzona i czysta aura spowijała moją wystarczająco długo, żebym przedwcześnie nie zajęła się czarami. Kiedy przynosiłam do domu żabki, żeby obejrzeć sobie ich wnętrzności, tłumaczyła mi nadzwyczaj łagodnie: – Nie, kochanie, nie krzywdzimy żywych stworzeń. Potem zabierała mnie do naszego wiejskiego sklepiku i kupowała lody, żeby wynagrodzić to, że odebrała mi żabki. Miałam pięć lat, a lody i tak były jedynym powodem tej mojej żądzy mocy, więc jak się domyślacie, przynosiłam jej wszystkie takie moje znaleziska. I zanim urosłam na tyle, że nie mogłaby mnie już powstrzymać, byłam wystarczająco duża, by rozumieć, co się dzieje z czarodziejami, którzy używają czarnej magii. Przeważnie zaczynają to robić starsi, bliscy ukończenia szkoły, ale na moim roku też jest kilku, którzy tego próbują. Czasem, gdy Yi Liu zerknie na ciebie znienacka, jej oczy robią się zupełnie białe. I paznokcie ma czarne jak noc, a ja wiem, że nie jest to lakier. Jack Westing wydaje się normalny, zwyczajny uśmiechnięty amerykański blondasek, i większość ludzi uważa go za cudownego chłopca, lecz jeśli mijając jego pokój, głęboko wciągniesz powietrze, to wyczujesz słaby odór rzeźni. Przynajmniej ja go czuję. Mieszkająca trzy pokoje dalej Luisa znikła na początku roku i nikt nie wie, co się z nią stało – w czym nie ma niczego niezwykłego, ale jestem prawie pewna, że jej szczątki są w jego pokoju. Potrafię wyczuć takie rzeczy, chociaż wolałabym o nich nie wiedzieć. Gdybym się poddała i zaczęła używać czarów, śmigałabym tu na ohydnych – trzeba przyznać – błoniastych nietoperzych skrzydłach, demonicznych, ale tak czy owak skrzydłach. Scholomance chętnie wypuszcza czarowników – niemal nigdy ich nie zabija. To resztę z nas odwiedzają pożeracze dusz, które wciskają się przez szpary w drzwiach wczesnym popołudniem, lub waurie, które wypełzają z odpływów i owijają się wokół kostek naszych nóg, kiedy próbujemy wziąć prysznic czy czytamy lektury rozpuszczające oczy. Nawet Orion nie jest w stanie uratować wszystkich. Najczęściej mniej niż jedna czwarta klasy kończy szkołę, a osiemnaście lat temu – jestem pewna, że nieprzypadkowo mniej więcej wtedy został poczęty Orion – ukończyło ją zaledwie tuzin uczniów, i to sami czarownicy. Po prostu połączyli siły i załatwili pozostałych uczniów, odbierając im ogromną ilość mocy. Rzecz jasna, rodziny tych pozostałych zorientowały się, co zaszło – ponieważ było to oczywiste; ci idioci nie pozwolili najpierw uciec dzieciom z enklawy – i wytropiły ten tuzin czarowników. Ostatni z nich zginął, zanim rok później moja mama ukończyła szkołę, i taki był koniec Ręki Śmierci, czy jak tam nazywali swoją grupę. I nawet jeśli jesteś chytrym małym nocnym podkradaczem mocy, który mądrze wybiera swe ofiary i czyni to niepostrzeżenie, jest to droga po równi pochyłej. Śliczny Jack już kradnie siłę życiową ludzkich istot, więc zacznie gnić od wewnątrz przed upływem pięciu lat od ukończenia szkoły. Jestem pewna, że ma doskonały plan powstrzymania tego rozkładu, jak wszyscy czarownicy, ale nie sądzę, żeby naprawdę zdołał go zrealizować. Jeśli nie wymyśli czegoś specjalnego w ciągu dziesięciu, najwyżej piętnastu lat, rozsypie się całkowicie w groteskowo gwałtowny sposób. Przekopią jego piwnicę i znajdą w niej setki ciał, po czym wszyscy będą cmokać i mówić, o panie, a wydawał się takim miłym młodzieńcem. Jednak w tym momencie, walcząc z kolejnymi zapisanymi maczkiem stronicami staroangielskich zaklęć przydatnych w gospodarstwie domowym, byłam przekonana, że przydałaby mi się odrobina czarów. Gdyby kiedykolwiek mrugoskoczki zaczęły zjadać moje łuskane płatki, to choć wiem o nich tyle samo co wy, byłabym przygotowana. Tymczasem bańki galarety po pożeraczu dusz wciąż pękały z cichym trzaskiem, wypuszczając gaz, niczym przetaczające się w oddali gromy zapowiadające kolejne fale straszliwego smrodu. Już harowałam cały dzień, przygotowując się do końcowych egzaminów. Zostały do nich zaledwie trzy tygodnie i jeśli przyłożyło się dłoń do ściany łazienki, już można było wyczuć cichy szczęk włączających się średnich biegów szykujących się do kolejnego, opuszczającego nas obrotu. Sale lekcyjne pozostają w tym samym miejscu blisko osi, a nasze pokoje, początkowo znajdujące się na tym samym poziomie co jadalnia, co roku opadają niżej, jak nakrętka na śrubie, aż na sam dół – przed ukończeniem szkoły. W przyszłym roku znajdzie się tam nasza klasa, choć nikomu się tam nie spieszy. Bardzo bym nie chciała oblać jakiegoś egzaminu i przygotowywać się do poprawki. Po popołudniowym wkuwaniu bolały mnie krzyż, tyłek i kark, a oświetlenie mojego biurka zaczęło migotać i przygasać, gdy ślęczałam nad grubym tomem, wpatrując się w maleńkie litery. Zdrętwiała mi ręka, w której trzymałam słownik języka staroangielskiego. Przywołanie żywego ognia, który pochłonąłby resztki pożeracza dusz, księgę z zaklęciami, słownik, moje biurko i całą resztę, było coraz bardziej kuszącym rozwiązaniem. Długotrwałe uprawianie czarnej magii nie jest zupełnie niemożliwe. Liu nic się nie stanie; ona robi to o wiele ostrożniej niż Jack. Założę się, że wykorzystała dozwolony limit wagi ciała, żeby zabrać tu worek chomików lub innych stworzeń, i poświęca je powoli, jedno po drugim. Jakby wypalała paczkę papierosów tygodniowo, a nie cztery paczki dziennie. Jednak może sobie na to pozwolić, ponieważ nie jest zupełnie sama. Ma dużą rodzinę – jeszcze nie dość liczną, by stworzyć własną enklawę, ale niewiele brakuje – i wieść niesie, że jest w niej wielu czarowników; taką mają strategię. Ma dwie kuzynki bliźniaczki, które pojawią się tu w przyszłym roku, i używając czarów, będzie mogła je chronić przez pierwszy rok. A kiedy Liu skończy szkołę, będzie miała różne możliwości. Jeśli zechce, będzie mogła dać sobie spokój z magią, podjąć jedną z tych zwyczajnych prac, żeby mieć na życie, i liczyć na ochronę i wsparcie rodziny. Za jakieś dziesięć lat odzyska równowagę psychiczną na tyle, żeby znów używać mocy. Albo zawodowo zająć się czarną magią: zostać jedną z tych czarownic, którym enklawowcy sowicie płacą za wykonywanie czarnej roboty i nie pytają, skąd się bierze ich moc. Dopóki nie zacznie przesadzać – na przykład rzucać takie zaklęcia, jakie są moją specjalnością – zapewne będzie jej dobrze.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj