Ja jednak nie mam żadnej rodziny poza moją matką, a z pewnością żadnej enklawy, która by mnie wspierała. Mieszkamy w pobliżu Cardigan w Walii w komunie Promienny Umysł, która szczyci się także posiadaniem szamana, dwóch uzdrowicieli dusz, grupki wiccan oraz zespołem tancerzy morrisa. A wszyscy oni mają taką samą realną moc, czyli żadną, i wszyscy byliby przerażeni, gdyby zobaczyli mamę czy mnie rzucającą prawdziwe czary. No, tylko mnie. Mama czerpie magiczną moc przez taniec z gromadą ochotników – mówiłam jej, że powinna pobierać za to opłaty, ale nie chce – po czym rozdaje ją ochoczo i radośnie, tralala. Ludzie pozwalają nam jadać przy swoich stołach, ponieważ ją kochają, bo kto by nie kochał, i postawili jej jurtę, gdy przyszła do nich prosto ze Scholomance i w trzecim miesiącu ciąży, ale nikt z nich nie mógł pomóc mi w nauce magii ani obronić mnie przed szalejącymi złowrogami. Nawet gdyby mogli, nie zrobiliby tego. Nie lubią mnie. Nikt mnie nie lubi, poza mamą. Tato zginął tutaj, na końcu szkoły, wyciągając z niej mamę. Nazywamy to absolutorium, ponieważ tak nazywają to Amerykanie, a oni ponoszą lwią część kosztów jej utrzymania od około siedemdziesięciu lat. Kto płaci orkiestrze, dyktuje, co ma grać, i tak dalej. Jednak nie jest to uroczyste zakończenie. Po prostu moment, w którym wszyscy najstarsi uczniowie są gromadzeni w auli, na samym dole szkoły, i próbują przedrzeć się przez pierścień czekających na to złowrogów. Mniej więcej połowa absolwentów, czyli tych, którzy zdołali dożyć tej chwili, wydostaje się stąd. Tato nie zdołał. On miał rodzinę; mieszkają w pobliżu Mumbaju. Mamie udało się ich odnaleźć, ale dopiero wtedy, kiedy miałam już pięć lat. Ona i ojciec nie dzielili się informacjami o realnym świecie ani nie planowali, co będą robić, kiedy skończą szkołę i wrócą do swoich domów. To byłoby zbyt rozsądne. W szkole byli ze sobą zaledwie jakieś cztery miesiące, ale byli bratnimi duszami i miłość miała wskazać im drogę. Oczywiście zapewne wskazała, mamie. Tak czy inaczej, gdy ich znalazła, okazało się, że jego rodzina jest bogata, ma pałace, klejnoty i dżinnów na służbie, a co ważniejsze, zdaniem mamy, pochodzi ze starożytnej hinduistycznej enklawy, w której surowo przestrzegano zasad magii. Ta enklawa została zniszczona w okresie brytyjskiej dominacji, ale oni nadal przestrzegają tych zasad. Nie jedzą mięsa, a tym bardziej nie rzucają czarów. Z radością przeniosła się do nich, a oni wszyscy bardzo chętnie nas przyjęli. Nie wiedzieli, co się stało z tatą. Ostatnie wiadomości od niego otrzymali, kiedy kończył pierwszy rok szkoły. Najstarsi uczniowie zbierają listy od nas na tydzień przed ukończeniem szkoły. Ja w tym roku już napisałam mój i dałam kopie kilku dzieciakom z londyńskiej enklawy. Był krótki i słodki: „wciąż żyję i dobrze się uczę”. Musiałam się streszczać, żeby nikt nie mógł odmówić dołączenia go do innych, w przeciwnym razie wykorzystaliby ten pretekst. Tato wysłał taką notatkę do swojej rodziny, więc wiedzieli, że przeżył pierwszy rok. A potem nie wrócił. Jeszcze jeden z setek dzieciaków rzuconych tam na zatracenie. Gdy mama w końcu odnalazła jego rodzinę i powiedziała im o mnie, poczuli się tak, jakby jednak odzyskali jakąś część taty. Przysłali nam bilety w jedną stronę, a mama pożegnała się ze wszystkimi w komunie i zapakowała mnie wraz z całym naszym ziemskim dobytkiem. Jednak kiedy tam przybyłyśmy, moja prababka tylko na mnie spojrzała, po czym miała proroczą wizję i orzekła, że jestem duszą udręczoną, która sprowadzi śmierć i zniszczenie na wszystkie enklawy świata, jeśli się mnie nie powstrzyma. Mój dziadek i jego bracia rzeczywiście usiłowali mnie powstrzymać. Tylko ten jeden raz mama naprawdę wyszła z siebie. Jak przez mgłę pamiętam, że stała w naszym pokoju, a ci czterej niezdarnie usiłowali usunąć ją z drogi i mnie zabrać. Nie wiem, co zamierzali ze mną zrobić, gdyż żaden z nich nie skrzywdziłby muchy, ale domyślam się, że wyglądało to groźnie. Spierali się chwilę i potem nagle wszystko zalało straszliwie ostre światło, od którego bolały mnie oczy, a mama zawijała mnie w koc. Boso i w nocnej koszuli wyszła z zajmowanego przez rodzinę kompleksu zabudowań, a oni stali tylko przygnębieni i nie próbowali jej dotknąć. Dotarła do najbliższej drogi i wystawiła kciuk, a jakiś kierowca zabrał nas i zawiózł aż na lotnisko. Tam jakiś miliarder wsiadający do prywatnego odrzutowca lecącego do Londynu zobaczył ją stojącą ze mną w holu lotniska i zaproponował, że ją zabierze. Raz do roku wciąż pojawia się w komunie na tygodniowe oczyszczanie duchowe. Oto cała mama. Ale nie ja. Moja prababka była pierwsza w długiej kolejce ludzi, którzy zobaczyli mnie, uśmiechnęli się i zaraz przestali się śmiać, zanim powiedziałam choć słowo. Nikt nigdy nie zaproponuje mi podwózki ani tańca w środku lasu, żeby pomóc mi zebrać moc, nie podzieli się ze mną jedzeniem ani – co ważniejsze – nie stanie ze mną do walki z wszystkimi tymi paskudnymi stworami, które nieustannie atakują czarodziei, szukając pożywienia. Gdyby nie mama, nie byłabym mile widziana nawet w moim domu. Nie uwierzylibyście, ilu miłych ludzi z komuny – którzy piszą długie szczere listy do polityków i regularnie chodzą protestować przeciwko wszystkiemu, od niesprawiedliwości społecznej po wymieranie nietoperzy – radośnie mówiło mi, gdy ukończyłam czternaście lat, że pewnie się cieszę, że odchodzę z komuny do szkoły – ha, ha – bo z pewnością później zechcę pójść własną drogą, zobaczyć trochę świata i tak dalej. Nie żebym chciała wrócić do tej komuny. Nie wiem, czy ktoś, kto tego nie spróbował, potrafi pojąć, jak okropnie jest być nieustannie otoczonym przez ludzi, którzy wierzą we wszystko, od krasnoludków poprzez zbawienne działanie sauny po bożonarodzeniowe kolędy, ale nie uwierzą, że naprawdę masz magiczne zdolności. Dosłownie pokazywałam im to albo próbowałam pokazać; trzeba mnóstwo mocy, żeby rzucić choćby skromne zaklęcie rozniecające ogień, kiedy obserwuje cię zwyczajny człowiek, głęboko przekonany, że jesteś głupim dzieckiem z zapalniczką w rękawie. Łatwo wtedy popełnić błąd. Jednak nawet jeśli zdołasz rzucić jakieś należycie efektowne zaklęcie, wszyscy powiedzą, och, to zdumiewające, a następnego dnia dojdą do wniosku, że coś im się przywidziało. A potem jeszcze bardziej będą mnie unikać. Nie chcę być tutaj, ale jeszcze bardziej nie chcę być tam. Och, to oczywiście kłamstwo. Codziennie marzę o powrocie do domu. Ograniczam sobie do pięciu minut dziennie chwile, gdy staję przed wentylatorem w ścianie, w bezpiecznej odległości, lecz czując ruch powietrza, zamykam oczy, przyciskam dłonie do twarzy, by nie czuć woni przegrzanego oleju oraz zastarzałego potu, i udaję, że wdycham zapach wilgotnej ziemi, zeschniętych płatków róż, marchewek pieczonych w maśle, wiatr przemyka wśród drzew, i jeśli otworzę oczy, będę leżała na plecach na polanie, a słońce właśnie skryje się za chmurą. Natychmiast zamieniłabym mój pokój na jurtę w lesie, nawet po dwutygodniowym deszczu, kiedy wszystko, co posiadam, pokrywa pleśń. To i tak lepsze od zapachu pożeracza dusz. Brak mi nawet ludzi, w co nie uwierzyłabym wcześniej, lecz po trzech latach spędzonych tutaj ucieszyłby mnie nawet widok kwaśnej miny Philippy Wax i jej zaciśniętych ust. No dobrze, nie, nie ucieszyłby mnie i jestem najzupełniej pewna, że moja radość z powrotu znikłaby w ciągu tygodnia. Tak czy inaczej, bardzo jasno dano mi do zrozumienia, że nie jestem tam mile widziana, a w ostateczności niechętnie. Na pewno nie wtedy, gdybym próbowała znów tam osiąść, kiedy opuszczę szkołę. Rada komuny – której Philippa jest sekretarzem – zapewne znalazłaby jakiś pretekst, żeby mnie wyrzucić. Niejeden raz mówiono o mojej negatywnej aurze, nie zważając, czy to słyszę, czy nie. No i po prostu zrujnowałabym życie mamie, ponieważ bez namysłu odeszłaby razem ze mną. Już zanim przybyłam do Scholomance, wiedziałam, że moją jedyną nadzieją na w miarę porządne życie – o ile wydostanę się stąd i będę w ogóle je prowadzić – jest dostanie się do jakiejś enklawy. Byłabym tam osamotniona, ale przynajmniej większość niezależnych czarodziei znajduje tam przyjaciół, którzy tworzą wspólny krąg, ochraniają się wzajemnie, gromadzą moc, trochę współpracują. Nawet gdyby ludzie polubili mnie na tyle, żeby pozwolić mi zostać, czego dotychczas nie doświadczyłam, nie mieliby ze mnie dużego pożytku. Zwyczajni ludzie potrzebują mopa, a nie granatnika, a ja od dwóch godzin rozpaczliwie próbuję rzucić zaklęcie myjące podłogę. Jeśli jednak jesteście w ekskluzywnej enklawie z kilkuset czarodziejami i śmiercionośny wyrm wypełza z czeluści pobliskiej jaskini lub inna enklawa wypowiada wam wojnę, potrzebujecie kogoś, kto potrafi zarżnąć krowę w ofierze i użyć wszystkich piekielnych ogni, żeby was obronić. Jeśli macie w waszej enklawie osobę o takiej reputacji, zazwyczaj wcale nie zostaniecie zaatakowani, więc nie trzeba będzie składać w ofierze żadnych krów, a ja nie będę musiała poddawać się psychoterapii i tracić pięciu lat życia, a co gorsze, znosić płacz mojej mamy. Jednak wszystko to zależy od mojej reputacji. Nikt nie zaprosi mnie do enklawy ani nawet nie zaproponuje sojuszu przed egzaminem końcowym, jeśli będę uważana za nieszczęsną damę w opałach, którą musi ratować miejscowy bohater. Na pewno nie zrobią tego z czystej sympatii do mnie. Tymczasem Orion na nikim nie musi robić wrażenia. On nawet nie jest zwykłym enklawowcem. Jego matka jest jedną z głównych kandydatek na następną dominę Nowego Jorku, wciąż chyba najpotężniejszej enklawy na świecie, a jego ojciec jest sztukmistrzem. Orion mógłby się nie wysilać, zaliczyć wymagane minimum kursu, po czym spędzić resztę życia bezpiecznie i komfortowo, otoczony przez najlepszych czarodziei i najwspanialszą sztukę na świecie. Zamiast tego robi z siebie w szkole widowisko. Zabicie tego pożeracza dusz za moimi plecami było chyba jego czwartym bohaterskim czynem w tym tygodniu. Ratuje każdą ofermę i słabeusza, nie zastanawiając się, kto za to zapłaci. Ponieważ na pewno ktoś będzie musiał zapłacić. Chociaż w każdej minucie mojego pobytu w szkole pragnę wrócić do domu, doskonale wiem, jak ogromnym szczęściem jest pobyt tutaj. Mam to szczęście tylko dlatego, że szkoła została zbudowana głównie przez enklawę Manchesteru, jeszcze w spowitych mgłą edwardiańskich czasach, a obecne enklawy Wielkiej Brytanii zdołały utrzymać uprzywilejowaną pozycję przy przydziale miejsc. To może się zmienić w nadchodzących latach, gdyż enklawy Szanghaju i Dżajpuru grożą utworzeniem zupełnie nowej szkoły w Azji, jeśli szybko nie nastąpią istotne zmiany w regulaminie przyjęć – ale przynajmniej na razie każdy niezależny dzieciak z Wielkiej Brytanii zostaje automatycznie wpisany na listę przyjmowanych. Mama proponowała, że mnie z niej usunie, ale nie byłam tak szalona, żeby jej na to pozwolić. Enklawy stworzyły szkołę, ponieważ na zewnątrz jest jeszcze gorzej. Wszystkie te złowrogi wypełzające z przewodów wentylacyjnych, rur i szpar pod drzwiami nie biorą się stąd – one przychodzą do Scholomance, ponieważ tutaj jesteśmy my: bezbronni młodzi czarodzieje tryskający mocą, której wciąż dopiero uczymy się używać. Dzięki podręcznikowi nauki o złowrogach, z którego uczyłam się w pierwszej klasie, wiem, że kiedy mamy od trzynastu do osiemnastu lat, nasza atrakcyjność zwiększa się dwukrotnie co sześć miesięcy, pod ochronną warstewką cienką jak skorupka jajka, a nie twardą jak rzemień skórą dorosłego czarodzieja. Tej metafory nie wymyśliłam sama, lecz wzięłam ją prosto z tej książki, w której z satysfakcją i z najdrobniejszymi szczegółami opisano, jak bardzo złowrogi chcą nas pożreć: bardzo, naprawdę bardzo.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj