ROZDZIAŁ 1 POŻERACZ DUSZ
Zdecydowałam, że Orion musi umrzeć, kiedy po raz drugi uratował mi życie. Dotychczas jakoś go tolerowałam, ale moja cierpliwość ma granice. Byłoby w porządku, gdyby ratował mi życie wielokrotnie, dziesięć, trzynaście czy więcej razy – trzynastka to szczególna liczba. Orion Lake, mój osobisty ochroniarz; pogodziłabym się z tym. Jednak byliśmy w Scholomance już prawie trzy lata i wcześniej w żaden sposób mnie nie wyróżniał. Powiecie, że jestem samolubna, bo zamierzam zamordować bohatera, któremu jedna czwarta naszej klasy zawdzięcza życie. No cóż, szkoda tych cieniasów, którzy nie poradzą sobie bez jego pomocy. W końcu nie wszyscy mamy przeżyć. Szkoła musi jakoś się żywić. Ach, a co ze mną, zapytacie, skoro musiał mnie ratować? Nawet dwukrotnie? Właśnie dlatego musi zniknąć. To on w zeszłym roku spowodował wybuch w laboratorium alchemicznym podczas walki z chimerą. Musiałam wygramolić się spod gruzów, gdy on biegał sobie i rąbał mieczem jej ziejący ogniem ogon. A ten pożeracz dusz był w moim pokoju najwyżej pięć sekund, gdy Orion wpadł do środka; musiał deptać mu po piętach, zapewne goniąc go po korytarzu. Ten stwór wpadł tutaj w poszukiwaniu drogi ucieczki. Tylko kto zechce słuchać moich wyjaśnień? Chimera mogła mnie nie dopaść, gdyż w laboratorium było wówczas ponad trzydzieścioro dzieciaków, ale dramatyczny ratunek w moim pokoju to zupełnie inna sprawa. Cała szkoła uważała, że właśnie dołączyłam do tłumu nieszczęsnych nieudaczników uratowanych przez błyskotliwego Oriona Lake’a, co było nie do zniesienia. Nasze pokoje nie były duże. Stał zaledwie kilka kroków od mojego biurka, nadal zasapany i pochylony nad bulgoczącą fioletową galaretą, w którą zmienił się pożeracz dusz, powoli wsiąkającą w szczeliny posadzki. Lepsze to, niż gdyby miała się rozlać po całym pokoju. Gasnący już blask jego rąk oświetlał mu twarz, wcale nie nadzwyczaj urodziwą. Miał wielki haczykowaty nos, który kiedyś może będzie pasował do reszty, ale teraz był po prostu za duży, oraz czoło zlane potem i oblepione przydługimi srebrzystosiwymi włosami, których nie obcinał o trzy tygodnie za długo. Większość czasu spędzał w nieprzeniknionym kręgu swoich oddanych wielbicieli, tak więc jeszcze nigdy nie byłam tak blisko niego. Wyprostował się i otarł pot przedramieniem. – Nic ci nie jest… Gal, tak? – zapytał, wcierając trochę soli w ranę. Od trzech lat chodziliśmy do tej samej klasy. – Nie dzięki tobie i twojej bezgranicznej fascynacji wszystkimi złowrogami, jakie tu krążą – odparłam lodowatym tonem. – I nie Gal, nie jestem Gal, tylko Galadriel – to imię to nie mój pomysł, nie gapcie się – a jeśli nie potrafisz wypowiedzieć tylu sylab za jednym razem, to wystarczy El. Gwałtownie podniósł głowę i zamrugał z rozdziawionymi ustami. – Och. Hm. Prze… przepraszam? – powiedział, nieco podnosząc głos, jakby nie rozumiał, co się dzieje. – Nie, nie – rzuciłam. – To ja przepraszam. Najwyraźniej wypadłam z roli. – Melodramatycznie przycisnęłam dłoń do czoła. – Orionie, byłam taka przerażona – jęknęłam i rzuciłam się na niego. Lekko się zachwiał, bo byliśmy takiego samego wzrostu. – Dzięki Bogini, że przybyłeś mnie ocalić, sama nigdy nie poradziłabym sobie z pożeraczem dusz. I udałam, że żałośnie szlocham w jego pierś. Nie do wiary, on naprawdę spróbował mnie objąć i poklepać po ramieniu, tak już weszło mu to w krew. Walnęłam go łokciem w brzuch, uwalniając się. Zaskowyczał, zatoczył się i wytrzeszczył gały. – Nie potrzebuję twojej pomocy, ty nieznośny czubku – powiedziałam. – Trzymaj się ode mnie z daleka albo pożałujesz. Wypchnęłam go za próg i zatrzasnęłam drzwi kilka centymetrów przed jego nosem. Miałam przelotną satysfakcję, widząc głębokie zaskoczenie na jego twarzy, zanim znikła mi z oczu za metalową płytą drzwi z wielką wytopioną dziurą w miejscu klamki i zamka. Piękne dzięki, bohaterze. Spojrzałam na nią gniewnie i wróciłam do mojego biurka w chwili, gdy galaretowata pozostałość pożeracza dusz całkiem się zapadła, sycząc jak para uchodząca z dziurawej rury i wypełniając pokój naprawdę odrażającym trupim odorem. Byłam tak rozzłoszczona, że musiałam sześć razy rzucać zaklęcie oczyszczające. Po czwartym razie wstałam, cisnęłam najnowszym rozpadającym się starożytnym zwojem w nieprzeniknioną ciemność po drugiej stronie biurka i krzyknęłam z wściekłością: – Nie chcę przywołać armii dżinnów! Nie potrzebuję żywego ognia! Chcę oczyścić mój cholerny pokój! W odpowiedzi z otchłani wyleciało ogromne tomiszcze oprawione w wyblakłą i popękaną skórę, z ostrymi narożami, które nieprzyjemnie zazgrzytały o metalowy blat biurka. Ta skóra zapewne była świńska, ale najwidoczniej ktoś chciał, by myślano, że została zdarta z człowieka, co było prawie równie niegodziwe. Otworzyła się sama na stronie z instrukcjami, które wyjaśniały, jak podporządkować sobie cały tłum ludzi. Ci zapewne oczyściliby mój pokój, gdybym im kazała. W końcu musiałam wyjąć jeden z tych głupich kryształów mojej matki, usiąść na wąskim skrzypiącym łóżku i medytować przez dziesięć minut w unoszącym się wokół mnie smrodzie pożeracza dusz, którym przesiąkały moje ubrania, pościel i papiery. Może myślicie, że każdy odór powinien szybko zniknąć, skoro cała jedna ściana mojego pokoju jest otwarta, z panoramicznym widokiem na mistyczną ciemną otchłań, co najmniej jakbym mieszkała na statku kosmicznym pędzącym prosto w czarną dziurę, ale się mylicie. Kiedy w końcu zdołałam powrócić z głębin szalejącego gniewu, zepchnęłam oprawioną w świńską skórę księgę z biurka z powrotem w otchłań – i zrobiłam to piórem, nie dotykając jej, na wszelki wypadek. Powiedziałam najspokojniej, jak mogłam: – Chcę rzucić proste zaklęcie oczyszczające niepożądaną plamę i przykry zapach. Nagle na biurku wylądował z łoskotem ogromny tom zatytułowany Amunan Hamwerod, z mnóstwem zaklęć napisanych po staroangielsku – czyli w martwym języku, który znam najsłabiej – i nie otworzył się na żadnej konkretnej stronie.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj