Wkrótce włożył szorty i koszulkę gimnastyczną i wyszedł. Zajmowali na wzgórzu nad miasteczkiem parter starego domu podzielonego na mieszkania; im przypadły w tym podziale także garaż, spora część ogrodu i weranda. Na werandzie trzymali rowery i przyczepkę. Logiczniej byłoby zaparkować samochód pod drzewami, żeby rowery stawiać w garażu, ale Peter nie mógł się na to zdobyć. Mały morris był jego pierwszym własnym samochodem i pamiętał czasy randek z Mary. Pobrali się w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym, na sześć miesięcy przed wojną i rozłąką, nie tak wszakże nieskończenie długą, jak myśleli, gdy on odpływał w nieznane na pokładzie HMAS Anzac. Niespodziewanie rozpętała się ta oszałamiająco krótka wojna — wojna, której dziejów nikt nie spisał i spisać już nie miał, i która natychmiast ogarnęła całą półkulę północną, a skończyła się z ostatnim sejsmicznym wstrząsem wybuchu bomby w trzydziestym siódmym dniu. Pod koniec trzeciego miesiąca Peter Holmes wrócił do Williamstown na pokładzie goniącego resztkami paliwa Anzaca, gdy mężowie stanu półkuli południowej zjechali się do Wellington w Nowej Zelandii, żeby omówić nową sytuację, w jakiej znalazł się świat. Z Williams­ town Peter wrócił do Falmouth, do Mary i do swego morrisa minora. W baku zostały jeszcze trzy galony benzyny; zużył je nieopatrznie, tak jak i następne pięć kupione na stacji benzynowej, zanim Australijczycy uprzytomnili sobie, że benzynę sprowadza się w całości z półkuli północnej. Z werandy wyciągnął rower na trawnik i przymocował przyczepkę; czekała go czteromilowa wyprawa. Sam musiał jeździć po mleko i śmietanę, bo brak środków transportu uniemożliwiał dostarczanie nabiału z okolicznych farm; masło nauczyli się już ubijać za pomocą robota. Zjechał w dół szosą w ciepłym porannym słońcu, słuchając, jak w przyczepce z tyłu grzechoczą blaszanki, i myśląc z zadowoleniem o czekającej go pracy. Na szosie był bardzo mały ruch. Minął pojazd, który kiedyś był samochodem, a teraz, bez silnika i przedniej szyby, stał się po prostu krytym wozem zaprzężonym w byczka rasy angus. Po żwirze, skrajem asfaltu przekłusowali ostrożnie dwaj jeźdźcy. Peter nie chciał mieć konia — te rzadkie, delikatne zwierzęta zmieniały ostatnio właścicieli za co najmniej tysiąc funtów — ale czasem myślał, że przydałby się wół dla Mary. Morrisa można by łatwo przystosować do zaprzęgu, choć chyba serce by mu pękło. Do farmy dojechał w pół godziny i poszedł prosto do mleczarni. Farmer, flegmatyczny szczupły dryblas, kulawy od czasu drugiej wojny światowej, był jego dobrym znajomym. Siedział teraz przy separatorze w cichym szumie silnika elektrycznego, podczas gdy mleko spływało do jednej kadzi, a śmietana do drugiej. —  Dzień dobry, panie Paul — rzekł Peter. — Jak się pan czuje? —  Dobrze, panie Holmes. — Farmer wziął od niego bańkę i napełnił ją mlekiem z kadzi. — U państwa wszystko w porządku? —  Jak najbardziej. Jadę do Melbourne, do Dowództwa Marynarki. Zdaje się, że wreszcie mają dla mnie coś do roboty. —  Och, winszuję — powiedział farmer. — Takie czekanie z założonymi rękami może człowieka wykończyć. Peter przytaknął. —  Trochę mi to jednak skomplikuje sprawy, jeżeli mnie gdzieś wyślą. Ale Mary będzie przyjeżdżała po mleko, przynajmniej dwa razy w tygodniu. I będzie miała pieniądze. —  O zapłatę nie potrzebujecie się państwo martwić, dopóki pan nie wróci — odparł Paul. — Mam więcej mleka, niż wszystkie moje świnie mogą wychłeptać, nawet kiedy taka susza. Wylałem wczoraj w nocy dwadzieścia galonów do rzeczki… no bo jak je wywiozę? Wygląda na to, że powinienem hodować więcej świń, tylko że już nie warto. Nie wiadomo, co robić… — Po chwili milczenia zauważył: — Niewygodnie będzie pani Holmes tu przyjeżdżać. Przy kim ona zostawi Jennifer? —  Chyba będzie ją woziła ze sobą. —  Ale i tak to dla niej niewygodne. — Farmer wyszedł przed mleczarnię i w ciepłym słonecznym blasku popatrzył na rower i przyczepkę Petera. — Dobra ta przyczepka — pochwalił. — ­Poręczniejszej nigdy nie widziałem. Sam ją pan zmajstrował? —  Sam. —  A skąd pan wziął te koła, jeżeli można zapytać? —  To koła motocyklowe. Kupiłem je na Elizabeth Street. —  Dałoby się tam jeszcze dostać dwa dla mnie? —  Spróbuję — obiecał Peter. — Może dostanę. Są lepsze niż te małe kółka… łatwiej ciągną. — I gdy farmer z uznaniem kiwał głową, dodał: — Ale ciężko je znaleźć. Ludzie nie chcą się pozbywać motocykli. —  Mówiłem żonie — rzekł Paul powoli — że gdybym miał taką małą przyczepkę, zrobiłoby się z tego coś w rodzaju fotelika i jak w rikszy jeździłaby wtedy ze mną do Falmouth po sprawunki. Strasznie nudno kobiecie siedzieć na takim odludziu w tych czasach — wyjaśnił. — To już nie to, co przed wojną, kiedy zawsze mogła wziąć samochód i w dwadzieścia minut być w mieście. Wóz z wołem wlecze się trzy i pół godziny w jedną stronę i tyle samo z powrotem. To całe siedem godzin na samą tylko jazdę. Żona starała się nauczyć jeździć na rowerze, ale żeby aż do miasta, to przecież nie dla niej, nie w jej wieku i gdy jeszcze kolejne dziecko w drodze. Ja bym jej nie pozwolił. Ale gdybym miał taką przyczepkę, jak państwo macie, mógłbym dwa razy w tygodniu wozić żonę do Falmouth i przy okazji podrzucać mleko i śmietanę pani Holmes do domu… — Urwał. — Chciałbym to zrobić dla mojej starej. Ostatecznie wiadomo z radia, że już niedużo przed nami. —  Poszperam dziś w sklepach i zobaczę, jak jest z tymi kołami. Wszystko panu jedno, ile będą kosztowały? Farmer skinął głową. —  Byleby tylko były dobre, żebym nie miał z nimi kłopotu. Dobre opony, to najważniejsze… żeby wystarczyły do końca. Tak jak te pana. —  Rozejrzę się dzisiaj — jeszcze raz zapewnił go Peter. —  Nadłoży pan przeze mnie drogi. —  Mogę tam podjechać tramwajem. To żadna fatyga. Bogu dzięki węgla brunatnego nie brakuje. Farmer odwrócił się w stronę nadal szumiącego separatora. —  Właśnie. Marnie byśmy wyglądali, gdyby nie elektryczność. — Podsunął jedną z pustych kadzi pod strumień zbieranego mleka, zręcznie odpychając już napełnioną. — Niech mi pan powie, panie Holmes — zapytał — używa się dużych maszyn do wydobywania węgla? Takich jak buldożery i tym podobne? — Peter skinął głową. — No to skąd oni biorą na to ropę? —  Zainteresowałem się tym kiedyś — odparł Peter. — Destylują ją na miejscu z węgla brunatnego. Galon kosztuje około dwóch funtów. —  Niesłychane! — Farmer się zamyślił. — Przyszło mi do głowy, że jeżeli oni tam mogą ją destylować dla siebie, mogliby też i nam trochę jej użyczyć. Ale za taką cenę to raczej niepraktyczne… Peter zabrał kanki z mlekiem i śmietaną, ustawił je na przyczepce i ruszył do domu. Dojechał o wpół do siódmej. Wziął prysznic, włożył mundur tak rzadko od czasu awansu wyciągany z szafy, szybko zjadł śniadanie i pędem zjechał rowerem ze wzgórza, chcąc zdążyć na pociąg o ósmej piętnaście, by przed udaniem się do dowództwa poszukać kół dla farmera w sklepach motocyklowych. Rower zostawił w warsztacie, w którym dawniej zajmowano się jego samochodem. Teraz żadnych samochodów tu nie było. Na parkingu stały konie — wierzchowce urzędników i przedsiębiorców mieszkających za miastem. Co chwila zajeżdżali ludzie ubrani w bryczesy i kurtki ze sztucznego tworzywa, zostawiali swoje rumaki i szli na stację, żeby dalszą drogę do pracy odbyć pociągiem elektrycznym. Pompy benzynowe służyły za słupki do uwiązywania koni. Wieczorem każdy wracał i z teczką przytroczoną do siodła jechał znów konno do domu. Dobrze się składało, że gospodarka zwalniała z dnia na dzień: pociąg pospieszny z miasta o siedemnastej trzy już skasowano, więc przeważnie wszyscy wracali tym o szesnastej siedemnaście. Przez całą podróż do miasta Peter Holmes gubił się w domysłach na temat swego nowego przydziału; brak papieru spowodował, że nie wychodziła żadna z codziennych gazet i wiadomości docierały tylko przez radio. Królewska Marynarka Wojenna Australii była obecnie bardzo mała. Ogromnym nakładem kosztów i pracy siedem niedużych okrętów przystosowano do napędzania węglem, przy czym rezultat był bardzo niezadowalający. Prób uczynienia tego samego z lotniskowcem Melbourne zaniechano, gdy okazało się, że płynąłby zbyt wolno, by przy normalnej sile wiatru samoloty mogły na nim bezpiecznie lądować. Co więcej, zapasami paliwa dla lotnictwa należało gospodarować bardzo oszczędnie, więc programy szkoleniowe praktycznie ustały i wyglądało na to, że dalsze utrzymywanie lotnictwa marynarki wojennej jest bezcelowe. Peter nie słyszał o żadnych przesunięciach oficerów owych siedmiu trałowców i fregat, które wciąż były w służbie. Przypuszczał, że ktoś zachorował i trzeba go zastąpić lub ostatecznie zdecydowano się zatrudniać oficerów na zmianę, by żaden nie odzwyczaił się od morza. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że dadzą mu jakąś okropną pracę na wybrzeżu, pracę biurową w koszarach albo jeszcze nudniejszą w magazynach w takim na przykład ponurym, przez Boga i ludzi opuszczonym miejscu jak intendentura marynarki wojennej we Flinders. Czułby się głęboko rozczarowany, gdyby nie odkomenderowano go na okręt, a przecież tak byłoby lepiej. Na lądzie mógłby nadal opiekować się Mary i dzieckiem, a czasu zostało już niewiele. Jazda pociągiem do Melbourne trwała niecałą godzinę. Z dworca Peter poszedł na przystanek tramwajowy. Tramwaj, szczękając, pędził bez żadnych przeszkód przez miasto, w którym nie było ruchu kołowego, Peter szybko więc wysiadł w dzielnicy, gdzie koncentrował się dawniej handel samochodami. Sklepy przeważnie były zamknięte, jeśli nie przejęły ich nieliczne większe firmy próbujące jeszcze sprzedawać bezużyteczny, zapełniający wystawy towar. Spacerował jakiś czas w poszukiwaniu dwóch lekkich kół motocyklowych w dobrym stanie i w końcu kupił je, wprawdzie tej samej wielkości, ale wyprodukowane przez różne fabryki, co komplikowało sprawę osi. Miał nadzieję, że z tym poradzi sobie jedyny mechanik pozostały w warsztacie samochodowym w Falmouth. Znów wsiadł do tramwaju i z kołami związanymi sznurem pojechał do dowództwa. W biurze zastępcy dowódcy marynarki zameldował się sekretarzowi. Młody porucznik go znał. —  Dzień dobry, panie komandorze — powiedział. — Admirał ma pańską nominację na biurku. Chce wręczyć ją panu osobiście. Zamelduję, że pan już przyszedł. Peter uniósł brwi. Wydało mu się to niezwykłe, ale w tej skarlałej marynarce wojennej wszystko zaczynało być niezwykłe. Położył koła przy biurku sekretarza, trochę niespokojnie obciągnął mundur, zdjął nitkę z klapy i wsunął czapkę pod pachę. —  Admirał prosi pana, panie komandorze. Holmes wmaszerował do gabinetu i stanął na baczność. Admirał, siedząc przy biurku, odpowiedział skinieniem głowy. —  Dzień dobry, komandorze poruczniku. Spocznij. Niech pan usiądzie. Peter usiadł na krześle przed biurkiem. Admirał pochylił się ku niemu, poczęstował go papierosem ze swojej papierośnicy i podsunął zapalniczkę. —  Od pewnego czasu nie ma pan zajęcia. —  Tak jest, panie admirale. Admirał sam zapalił. —  Cóż, mam dla pana przydział na okręt. Nie mogę niestety dać panu dowództwa ani odkomenderować pana na któryś z naszych okrętów. Mianuję pana oficerem łącznikowym na USS Scorpion. — Spojrzał bystro na komandora. — O ile wiem, zna pan już kapitana Towersa. —  Tak jest, panie admirale. Z kapitanem okrętu podwodnego Scorpion Peter zetknął się w ciągu ostatnich miesięcy parę razy. Był to spokojny, cichy, mniej więcej trzydziestopięcioletni mężczyzna pochodzący, o czym świadczył jego akcent, prawdopodobnie z Nowej Anglii. Znany był też Peterowi raport tego Amerykanina z czasów wojny. Gdy się rozpoczęła, Scorpion, jednostka o napędzie atomowym, patrolował obszar pomiędzy Kiską a Midway. Na dany sygnał Towers otworzył zapieczętowane rozkazy, po czym ruszył pod wodą z pełną prędkością w stronę Manili. Czwartego dnia, gdzieś na północ od Iwōjimy, wyszedł na głębokość peryskopową — jak na każdej wachcie w ciągu dnia — i stwierdził, że widoczność jest dziwnie słaba, niczym za zasłoną kurzu; zobaczył też, że czujnik na głowicy peryskopu wskazuje wysoką radioaktywność. Usiłował powiadomić o tym Pearl Harbor, ale bez skutku; promieniowanie rosło, w miarę jak zbliżał się do Filipin. Tejże nocy nawiązał łączność z Dutch Harbor i szyfrem przekazał meldunek swemu admirałowi, okazało się jednak, że przekazywanie wiadomości jest bardzo utrudnione, i nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Następnej nocy nie zdołał już nawiązać łączności z Dutch Harbor. Wykonując dalej swoje zadanie, obrał kurs na północ od Luzonu. W kanale Balintang stwierdził, że radioaktywnego pyłu jest bardzo wiele, promieniowanie znacznie przekracza poziom śmiertelny, a siła zachodniego wiatru wynosi cztery do pięciu. Siódmego dnia wojny z wód zatoki patrzył przez peryskop na Manilę, wciąż jeszcze nie mając żadnych rozkazów. Poziom promieniowania był tu niższy, ale nadal niebezpieczny, nie kwapił się więc ani do wynurzenia, ani do wyjścia na mostek. Widoczność była niezła; przez peryskop widział całun dymu nad miastem — wy ciągnął z tego wniosek, że nie dalej jak parę dni temu musiała tu nastąpić co najmniej jedna eksplozja nuklearna. Na oddalonym o pięć mil wybrzeżu nie zobaczył żadnego ruchu. Zbliżając się do lądu głównym kanałem, którego głębokość, jak wynikało z mapy, dochodziła do dwunastu sążni, niespodziewanie osiadł na mieliźnie i to tylko jego wniosek potwierdziło. Wytłoczył wodę z balastów, wydostał się bez trudu i zawrócił na pełne morze.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj