Owej nocy również nie udało mu się nawiązać łączności z żadną radiostacją amerykańską ani z żadnym okrętem, który mógłby retransmitować jego sygnał. Szasując zbiorniki balastowe, zużył wiele sprężonego powietrza, a nowego w tych skażonych okolicach wolał nie nabierać. Okręt płynął pod wodą ósmy dzień; załoga była nadal w niezłej formie, ale wskutek niepokoju o rodziny w kraju zaczynały się już pojawiać stany nerwicowe. Nawiązał łączność z australijską radiostacją w Port Moresby na Nowej Gwinei. Powiedziano mu, że warunki są tam normalne, nie da się jednak przesłać dalej jego sygnałów. Uznał, że najlepiej będzie wziąć kurs na południe. Okrążył ponownie Luzon od północy i skierował się na Karoliny, gdzie na wyspie Yap była placówka telekomunikacyjna pod kontrolą Stanów Zjednoczonych. Dotarł tam trzy dni później. Stwierdziwszy, że poziom promieniowania jest niski, właściwie normalny, wynurzył się na powierzchnię spokojnego morza, przewietrzył okręt, napełnił zbiorniki i partiami zaczął wypuszczać załogę na mostek. Z ulgą zobaczył amerykański krążownik. Z okrętu wskazano mu kotwicowisko i wysłano szalupę. Zacumował, całą załogę wypuścił na pokład i szalupą popłynął na krążownik, żeby oddać się pod dowództwo jego kapitana, niejakiego Shawa. Od niego usłyszał po raz pierwszy o wojnie chińskorosyjskiej, która wybuchła w następstwie wojny pomiędzy Rosją i siłami NATO będącej rezultatem wojny izraelskoarabskiej rozpoczętej przez Albanię. Dowiedział się, że zarówno Rosjanie, jak Chińczycy użyli bomb kobaltowych; wiadomości te nadeszły okrężną drogą z Australii, retransmitowane z Kenii. Krążownik czekał na Karolinach na przybycie tankowca Stanów Zjednoczonych; kotwiczył już od tygodnia, a przez pięć ostatnich dni nie zdołał nawiązać łączności z krajem. Shaw miał dosyć paliwa, żeby przy najoszczędniejszej prędkości doprowadzić okręt do Brisbane, ale już nie dalej. Kapitan Towers pozostał na Yap sześć dni, w ciągu których wiadomości, jakkolwiek skąpe, nadchodziły coraz gorsze. Nie było łączności z żadną radiostacją w Stanach Zjednoczonych i w Europie, ale przez dwa dni odbierali jeszcze dzienniki ra­ diowe z Mexico City; komunikaty te były tragiczne. Potem radiostacja­ w Mexico City ucichła i słyszeli tylko Panamę, Bogotę i Valparaíso, gdzie właściwie nie wiedziano, co się dzieje na północnym kontynencie. Nawiązali łączność z kilkoma okrętami Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych na południowym Pacyfiku, z których większość miała równie mało paliwa jak oni. Kapitan krążownika wciąż pozostającego na Karolinach okazał się najstarszy stopniem z dowódców tych wszystkich jednostek; on zdecydował, że trzeba przeprowadzić resztkę floty Stanów Zjednoczonych na wody Australii i oddać ją pod dowództwo australijskie. Przekazał, że wszyscy mają się spotkać w Brisbane­. Po dwóch tygodniach zebrało się tam jedenaście okrętów amerykańskich, bez paliwa i z bardzo znikomą nadzieją, że je uzyskają. To działo się rok temu; wciąż tam były. Paliwo nuklearne niezbędne dla Scorpiona na razie nie było w Australii osiągalne, ale można je było przygotować. Jak się okazało, tylko ten jeden okręt na wodach australijskich miał wartość operacyjną, więc wysłano go do stoczni marynarki wojennej w Williamstown pod Melbourne, możliwie najbliżej dowództwa floty. Był to w istocie jedyny okręt w Australii wart tego, żeby się nim zająć. Długo stał bezczynnie, gdy przygotowywano paliwo do reaktora, aż w końcu pół roku temu przywrócono mu pełną sprawność bojową. Popłynął do Rio de Janeiro z dostawą paliwa dla innego amerykańskiego atomowego okrętu podwodnego, który się tam schronił, po czym wrócił do Melbourne w stanie wymagającym dość gruntownego remontu. Tyle Peter Holmes wiedział o kapitanie Towersie z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych i teraz w gabinecie admirała szybko to sobie przypomniał. Zaproponowane mu stanowisko było czymś nowym — swój rejs do Ameryki Południowej Scorpion odbywał bez oficera łącznikowego z Australii. Przejęty troską o Mary i córeczkę, Peter zapytał: —  Na długo jestem tam przydzielony, panie admirale? Admirał wzruszył nieznacznie ramionami. —  Na rok, powiedzmy. Wydaje mi się, że to już ostatnie pana stanowisko, Holmes. —  Wiem, panie admirale. Bardzo jestem wdzięczny za tę sposobność. — I po chwili wahania spytał: — Czy przez cały ten czas okręt będzie na morzu? Mam żonę i dziecko. Życie jest teraz niełatwe w porównaniu z tym, jakie było dawniej, więc może być dosyć ciężko kobiecie samej w domu. I tak czy owak, niedużo już przed nami. Admirał skinął głową. —  Wszyscy oczywiście jedziemy na tym samym wózku. Dlatego właśnie chciałem się z panem zobaczyć przed skierowaniem na to stanowisko. Nie będę miał panu za złe, jeśli pan poprosi, żebym go z tego zwolnił, ale w takim wypadku nie mogę robić panu nadziei na dalsze zatrudnienie. Jeśli chodzi o czas na morzu, remont skończy się — rzucił okiem na kalendarz — czwartego, to jest za nieco ponad tydzień… i wtedy okręt popłynie do Cairns, Port Moresby i Port Darwin, żeby wrócić do Williams­ Town z meldunkiem o warunkach w tych miejscach. Kapitan Towers wyliczył, że rejs potrwa jedenaście dni. Potem planujemy rejs dłuższy, mniej więcej dwumiesięczny. —  Czy będzie jakaś przerwa między tymi dwoma rejsami, panie admirale? —  Myślę, że okręt pozostanie w stoczni ze dwa tygodnie. —  I po tym drugim rejsie już nic w programie? —  Na razie nic. Młody oficer siedział chwilę, rozmyślając o tym, co czeka Mary: o załatwianiu zakupów, ewentualnych dolegliwościach córeczki, dostawach mleka. Teraz jest ciepło — nie trzeba rąbać drewna na opał. Jeżeli drugi rejs zacznie się w połowie lutego, to wróci do domu w połowie kwietnia, nim zrobi się zimno. Gdyby jednak potrwał dłużej, może farmer będzie zaopatrywał Mary w drewno… skoro dostanie koła do przyczepki. Mógł więc śmiało wyjechać, o ile sytuacja się nie pogorszy. Ale gdyby zabrakło prądu albo promieniowanie dotarło na południe wcześniej, niż ci znawcy przewidują… Odegnał od siebie tę myśl. Wiedział, że Mary byłaby wściekła, gdyby nie przyjął tej propozycji i poświęcił swą karierę. Bo Mary była córką oficera marynarki, urodzoną i wychowaną w Southsea na południu Anglii; poznał ją na balu na pokładzie Indefatigable, gdy odbywał służbę na morzu. Ona z pewnością wolałaby, żeby nie odrzucił tego przydziału… Podniósł wzrok. —  Popłynę w oba te rejsy, panie admirale — oświadczył. — Czy po nich można by na nowo rozważyć tę sprawę? To znaczy… chcę przez to powiedzieć, że niełatwo planować naprzód… w domu… kiedy to się do nas tak zbliża. Admirał się zastanowił. W tych okolicznościach była to rozsądna prośba, zwłaszcza ze strony człowieka, który niedawno się ożenił i miał małe dziecko. Przypadek bez precedensu, gdyż przydziałów dla oficerów było teraz bardzo mało, no ale raczej należało się spodziewać, że ten oficer nie zgodzi się pełnić służby poza Australią w ostatnich miesiącach przed… Skinął głową. —  To mogę dla pana zrobić, Holmes — powiedział. — Przydzielam panu stanowisko na pięć miesięcy, do trzydziestego pierwszego maja. Po powrocie z drugiego rejsu zamelduje się pan u mnie. —  Rozkaz, panie admirale. —  Na Scorpiona zgłosi się pan we wtorek, w Nowy Rok. Jeśli zaczeka pan piętnaście minut w sekretariacie, dostanie pan list do kapitana. Okręt cumuje w Williamstown, przy lotniskowcu Sydney, który jest teraz jego okrętem matką. —  Wiem, panie admirale. Admirał wstał. —  W porządku, komandorze poruczniku. — Wyciągnął rę­ kę. — Powodzenia na stanowisku. Uścisnęli sobie dłonie. —  Dziękuję, panie admirale — rzekł Peter — że pomyślał pan o mnie. — Wychodząc z gabinetu, zatrzymał się przed drzwiami. — Nie wie pan może, czy kapitan Towers jest dzisiaj na pokładzie? — zapytał. — Skoro już tu jestem, mógłbym tam skoczyć, dać mu się poznać i może obejrzeć okręt. Wolałbym to zrobić, zanim dołączę do załogi. —  O ile wiem, jest — powiedział admirał. — Można zatelefonować na lotniskowiec… niech pan poprosi mojego sekretarza. — Zerknął na zegarek. — Sprzed głównej bramy o wpół do dwunastej odjeżdża nasz autobus. Jeszcze pan zdąży go złapać. Dwadzieścia minut później Peter Holmes siedział przy kierowcy w ciężarówce z napędem elektrycznym, która pełniła funkcję autobusu regularnie kursującego do Williamstown i z powrotem. Dawniej przewożono nią towary jednego z wielkich sklepów w Melbourne; po wojnie została zarekwirowana i pomalowana na wojskowy kolor ochronny. Wobec zupełnego braku ruchu kołowego jechała ze stałą prędkością dwudziestu mil na godzinę. Do stoczni dotarła w południe i Peter poszedł na molo, przy którym stał unieruchomiony lotniskowiec Sydney. Wkroczył na pokład i skierował się do pomieszczeń oficerskich. W wielkiej mesie siedziało ledwie dwunastu oficerów; sześciu z nich miało amerykańskie mundury robocze z gabardyny khaki. Kapitan Scorpiona też tam był. Z uśmiechem ruszył na powitanie Petera. —  Witam, komandorze poruczniku. Bardzo się cieszę, że pan przyjechał. —  Miałem nadzieję, panie kapitanie, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu. Zgłosić mam się dopiero we wtorek. Ale ponieważ byłem w dowództwie, przyszło mi na myśl, że może przyjadę do was zjeść obiad i rozejrzeć się po okręcie. —  Jasne, bardzo proszę — rzekł kapitan Towers. — Z radością przyjąłem wiadomość, że admirał Grimwade przydziela pana do nas. Chciałbym, żeby pan poznał moich oficerów. — Odwrócił się do Amerykanów. — To mój zastępca, pan Farrell, i mój mechanik, pan Lundgren. — Uśmiechnął się. — Tylko wysoko wykwalifikowani inżynierowie dają sobie radę z naszymi silnikami. To panowie Benson, O’Doherty i Hirsch. — Młodzi oficerowie ukłonili się dość niezgrabnie. Kapitan zapytał Petera: — Napije się pan przed obiadem, komandorze? Australijczyk odpowiedział: —  Och… dziękuję, bardzo chętnie. Poproszę różowy gin. Ilu oficerów ma pan na Scorpionie, kapitanie? Naciskając guzik dzwonka, kapitan poinformował: —  W sumie jedenastu. To spory okręt podwodny i mamy czterech mechaników. —  Musicie mieć dużą mesę. —  Trochę tam ciasno, kiedy siedzimy wszyscy razem, ale na okrętach podwodnych nieczęsto nam się to zdarza. Dla pana jednak, komandorze, jakaś koja się znajdzie. —  Cała dla mnie czy będę miał towarzysza? — z uśmiechem zapytał Peter. Kapitana nieco zszokowało to przypuszczenie. —  No jakżeż? Każdy oficer i marynarz na Scorpionie ma miejsce wyłącznie dla siebie. Wezwany dzwonkiem zjawił się steward. —  Jeden różowy gin i sześć oranżad — polecił kapitan. Peter, zakłopotany, miał ochotę kopnąć się za swój nietakt. Zatrzymał stewarda. —  U was na okrętach się nie pije, kapitanie? —  Nie. Wuj Sam tego nie lubi. Ale pan ma wolną rękę. To przecież okręt brytyjski. —  Wolałbym się dostosować do was, jeżeli pan pozwoli — rzekł Peter i zwrócił się do stewarda: — Siedem oranżad. —  Jak siedem, to siedem — rzucił kapitan niedbale. Steward odszedł. — W niektórych marynarkach wojennych piją, w innych nie piją — zauważył. — Ale nie wydaje mi się, żeby to miało jakikolwiek wpływ na ostateczny wynik. Zjedli obiad na lotniskowcu — dwunastu oficerów przy końcu jednego z długich, pustych stołów. Potem zeszli na przycumowanego obok Scorpiona. Był to największy okręt podwodny, jaki Peter Holmes dotychczas widział — o wyporności około sześciu tysięcy ton, z turbinami o mocy znacznie powyżej dziesięciu tysięcy koni mechanicznych. Załoga, oprócz jedenastu oficerów, liczyła prawie siedemdziesięciu podoficerów i marynarzy. Wszyscy jedli i spali w labiryncie rur i kabli, jak zawsze na okrętach podwodnych, ale ten był wyjątkowo dobrze wyposażony — z uwzględnieniem warunków tropikalnych — miał odpowiednie urządzenia klimatyzacyjne i bardzo dużą chłodnię. Peter Holmes, który nie pływał jeszcze na takiej jednostce, nie potrafił ocenić zalet technicznych Scorpiona. Kapitan zwrócił mu jednak uwagę na łatwość sterowania i stosunkowo dobrą, pomimo znacznej długości, zwrotność. Większość uzbrojenia i magazynów amunicji usunięto w czasie remontu, pozostawiając tylko dwie wyrzutnie torped. Dzięki temu było więcej miejsca na kwatery i udogodnienia, a w maszynowni, po usunięciu wyrzutni i torped z rufy, warunki pracy mechaników znacznie się poprawiły. W tej części okrętu Peter spędził całą godzinę z mechanikiem, komandorem porucznikiem Lundgrenem. Po raz pierwszy znalazł się na okręcie o napędzie atomowym, więc niejedno z licznych tu tajnych urządzeń było dla niego nowością. Potrzebował sporo czasu, by zapoznać się z systemem krążenia ciekłego sodu chłodzącego reaktor, z różnymi wymiennikami ciepła i z zamkniętym obiegiem helu dwóch bliźniaczych szybkoobrotowych turbin, które napędzały okręt za pomocą olbrzymich reduktorów, znacznie większych i bardziej czułych niż inne elementy zespołu napędowego. W końcu wrócił do malutkiej kajuty dowódcy. Kapitan zadzwonił po swego ciemnoskórego stewarda, polecił przynieść dwie kawy i opuścił dla Petera składane siedzenie. —  Dobrze przyjrzał się pan silnikom? — zapytał. Australijczyk przytaknął. —  Nie jestem inżynierem — powiedział. — To wykracza poza moją zdolność pojmowania, ale jest bardzo ciekawe. Dużo sprawiają panu kłopotów? —  Jak dotąd pracują bezawaryjnie. Niewiele można zrobić na morzu, kiedy zaczynają szwankować. Można tylko mieć nadzieję, że nie przestaną działać. Steward podał kawę. Zaczęli popijać w milczeniu. —  Dostałem rozkaz zameldowania się u pana we wtorek — rzekł po chwili Peter. — O której godzinie mam tu być, kapitanie? —  Wypływamy we wtorek na testy — powiedział kapitan. — Albo może w środę, ale nie sądzę, by tak długo nam zeszło. W poniedziałek ładujemy zapasy i załoga wchodzi na pokład. —  Więc może lepiej, żebym zameldował się w poniedziałek — podsunął Australijczyk. — Przed południem. —  Może i lepiej — zgodził się kapitan. — Chyba jednak wypłyniemy we wtorek w południe. Powiedziałem admirałowi, że chciałbym najpierw odbyć krótki rejs po Cieśninie Bassa i wrócić, powiedzmy, w piątek, aby zameldować gotowość operacyjną. Więc gdyby mógł pan być na pokładzie w poniedziałek przed południem, bardzo by mi to odpowiadało. —  Nie przydałbym się panu do czegoś jeszcze przed poniedziałkiem? Przyjechałbym w sobotę, jeżeli mógłbym w czymś pomóc. —  Serdecznie dziękuję, komandorze, ale to niepotrzebne. Połowa załogi jest na urlopie, drugą połowę wypuszczam na sobotę i niedzielę na przepustki jutro w południe. Nie będzie tu nikogo oprócz jednego oficera i sześciu marynarzy na wachcie. W poniedziałek przed południem więc wystarczy. — Spojrzał ­badawczo na Petera. — Nikt panu nie mówił, co właściwie mamy robić? Australijczyk zdumiał się ogromnie. —  Panu nie powiedziano, kapitanie? Amerykanin parsknął śmiechem. —  Ani słowa. Mam wrażenie, że ostatnim człowiekiem, który poznaje treść rozkazu, jest kapitan. —  Admirał wezwał mnie w sprawie tego przydziału — rzekł Peter. — Mówił, że to ma być rejs do Cairns, Port Moresby i Darwin, który potrwa jedenaście dni. —  Kapitan Nixon z wydziału operacyjnego pytał mnie, jak długo to potrwa — zauważył kapitan. — Ale żadnego rozkazu jeszcze nie dostałem. —  Admirał mówił dziś, że po tym rejsie będzie drugi, znacznie dłuższy, który potrwa około dwóch miesięcy. Kapitan Towers znieruchomiał z filiżanką w ręce. —  To dla mnie coś nowego — powiedział. — Czy mówił też dokąd? Peter potrząsnął głową. —  Tylko tyle, że to potrwa około dwóch miesięcy. Zapanowało milczenie. Po chwili Amerykanin ocknął się i uśmiechnął. —  Myślę, że gdyby ktoś zajrzał tu o północy, zobaczyłby, jak nanoszę na tę mapę nasze przypuszczalne pozycje. Dziś i jutro, i pojutrze. Australijczyk uznał, że wypada nadać rozmowie lżejszy ton. —  Nie wyjeżdża pan na weekend? — zapytał. —  Nie — odrzekł kapitan. — Będę siedział tutaj. Może tylko wybiorę się na parę godzin do miasta, do kina. Wydawało się, że taki plan na weekend, gdy się jest cudzoziemcem w obcym kraju, daleko od ojczyzny, może wpędzić każdego w ciężką chandrę. — Nie zechciałby pan przyjechać do Falmouth na te kilka dni, kapitanie? Mamy pokój gościnny. Kiedy jest taka ładna pogoda, przeważnie spędzamy czas w klubie żeglarskim, pływamy, żeglujemy. Moja żona się ucieszy, jeżeli pan przyjedzie. —  Bardzo to miłe z pana strony — rzekł kapitan z lekkim wahaniem. Wypił jeszcze parę łyków kawy, rozważając zaproszenie. Ludzie z półkuli północnej rzadko teraz czuli się dobrze wśród tych z półkuli południowej. Zbyt wiele ich dzieliło po przeżyciu w tak różny sposób tej wojny. Nieznośna litość wytwarzała nieprzebytą barierę. Był tego świadomy, co więcej, wiedział, że ten Australijczyk, chociaż go zaprosił, też zdaje sobie z tego sprawę. Chciał jednak lepiej poznać Petera Holmesa. Skoro odtąd z Dowództwem Marynarki Wojennej będzie się komunikował za pośrednictwem tego oficera łącznikowego, nie zaszkodzi wiedzieć, co to za człowiek; to przemawiało za przyjęciem propozycji. Poza tym taka zmiana byłaby pewnym odprężeniem po paskudnej bezczynności, która nękała go od kilku miesięcy; jakkolwiek nieswojo mu będzie u tych ludzi, może to lepsze niż koniec tygodnia wśród rezonujących echem ścian pustego lotniskowca w towarzystwie jedynie własnych myśli i wspomnień.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj