Rozdział 2

6

Jarzeniówki były jeszcze starego typu, dlatego włączyły się z charakterystycznym dźwiękiem, który przypominał cykanie metalowego świerszcza. Rozpaliły się nieregularnie, w kolejności podyktowanej zużyciem, i zaczęły wyścig o osiągnięcie pełni mocy. Ich światło zalało metalowe i nieskazitelnie czyste stanowiska sekcyjne. Wydobyły z mroku ułożone pedantycznie zestawy nierdzewnych noży, szczypców i narzędzi do łamania kości, ustawione równo opakowania jednorazowych rękawiczek i torby posekcyjne, których dziewicza biel biła po oczach. Wysoki, stalowy stół stał na środku pomieszczenia. Błyszczący blat był odpowiednio wyprofilowany i wyposażony w odpływ. Ponad uniesione obramowanie wyrastała prosta bateria z jednym kurkiem. Obok, na specjalnym chwytaku, spoczywał wąż. Lekarz stał przez chwilę z dłonią na włączniku, własnym ciałem broniąc dostępu do sali. Albo upewniał się, czy wszystko jest tak, jak powinno, albo napawał się widokiem. Być może jedno i drugie. Kilkanaście lat w zawodzie potrafi odcisnąć swoje piętno. W końcu przekroczył próg. – Zapraszam – mruknął, poprawiając okulary. Blask jarzeniówek prześlizgnął się po jego czole. Dorota Kowalska ziewnęła bezgłośnie, zakrywając usta dłonią. Zaraz za nią wszedł prokurator Painer. Oboje mieli na sobie lekkie jednorazowe fartuchy, założone na cywilne ubrania, jak gdyby dla podkreś­ lenia, że mają trzymać się na dystans. Solidne stroje ochronne, jakie założyli lekarz i asystująca mu laborantka sekcyjna, jasno wskazywały, kto wykona najcięższą pracę. – Ciekawie… – Patomorfolog rzucił okiem na papiery. Gdzieś na korytarzu trzasnęły drzwi. Uszkodzone koło wózka skrzypiało miarowo. Zbliżało się. – Jesteście po śniadaniu? – Naprawdę musi pan za każdym razem zaczynać od tego suchara? – Dorota pokręciła głową, a laborantka przewróciła oczami. Lekarz wzruszył ramionami i założył maskę. W drzwiach pojawił się pracownik prosektorium. Szedł tyłem, pilnując, by wózek ze zwłokami nie uderzył o framugę. Ubrany w czarne spodnie i granatową koszulę z krótkim rękawem kontrastował z bielą materiału, który okrywał leżące na wózku ciało. Wciąż jeszcze w jednym kawałku, doczesnej całości. Dorota wzdrygnęła się, gdy lekarz odsłonił zwłoki. Jakiś głos w jej głowie wrzasnął, by uciekała jak najdalej od tego widoku. Od woskowej, nieruchomej twarzy, której dolna część zmieniła się w zastygłą bezkształtną masę, w coś, co mogło się przyśnić tylko twórcom horrorów. – Cholera! – wyrwało jej się i od razu poczuła wstyd. Wstyd i złość, że nie utrzymała języka za zębami. Nie była przecież nowicjuszką i to nie była jej pierwsza sekcja zwłok. Nie pierwsza i nie dziesiąta. Dawno przestała je liczyć. Tak samo jak wyjazdy i oględziny, które przeprowadzała. Była pewna, że to wszystko utwardziło jej psychikę na tyle, że nic już jej nie ruszy. Myliła się. W śmierci Marty Skoczkowskiej było coś, co wychodziło poza skalę tolerancji. Być może to przez kontrast. Kontrast między gładkim, jasnym czołem, wypielęgnowanymi brwiami, kształtnym nosem i zamkniętymi powiekami, na których wciąż trzymał się makijaż, a tym, co znajdowało się niżej. Dopóki wzrok tam nie powędrował, Marta wyglądała jak śpiąca laleczka. Nawet na zimnym, stalowym stole, na który opadły jej rubinowe włosy. Laleczka, która powinna mieć przed sobą całe życie. Powinna, ale nie miała. Nie to jednak było najgorsze. Nie sam fakt śmierci, bo ta może przyjść zawsze i do każdego. Najgorszy był sposób, w jaki to się stało. Okrutny i bestialski. Marta Skoczkowska nie umarła, ona została obdarta z życia, urody i człowieczeństwa. Pod długimi rzęsami i zgrabnym nosem nie było już ust, policzków ani brody. Nie było gładkiej, smukłej szyi. Nie było laleczki. Być może to właśnie ten kontrast tak wstrząsnął Dorotą, a może wstrząsnęła nią świadomość, że się myliła. Myślała, że jest gotowa, by zobaczyć to znowu, że tym razem ten widok jej nie ruszy, a jednak szok był tak samo silny jak za pierwszym razem. Nie na tyle, by uniemożliwić pracę, ale dość, by z ust wyrwało jej się to przekleństwo. Irytujące, bo nie chciała okazywać słabości przed prokuratorem i lekarzem, nie chciała dawać im satysfakcji. Nie dała. Wystarczyło na nich spojrzeć. Byli tak samo poruszeni. – Dobrze powiedziane – mruknął lekarz i skinął na laborantkę, by zabrała się do pracy. To samo zrobiła Dorota. Wkrótce rutyna zwyciężyła, weszli w rytm. Painer stał z boku. Oparty o szafkę, z notatnikiem w dłoni, słuchał monotonnego głosu lekarza jak długiej radiowej relacji, w której spiker opisuje ze szczegółami przebieg wydarzeń, uzupełniając je o własny komentarz. Szczęk odkładanych narzędzi i trzaski migawki aparatu, którym operowała Dorota, były jak zakłócenia w eterze. Sugestywne i budzące niepokój. Tak samo jak dźwięki rozcinanych tkanek i zapachy, które mimo wydajnej wentylacji unosiły się w powietrzu, drażniąc mdlącą wonią struny atawistycznego lęku, jaki od pokoleń wpisany był w ludzki mózg. Po trzech godzinach było po wszystkim, pozostało już tylko posprzątać. Nie od razu, ponieważ patomorfolog miał swój rytuał, coś, co Dorota nazywała minutą ciszy. Po prostu zawsze w tym momencie robił przerwę. Nie musieli tego uzgadniać. Lekarz zamilkł i odłożył narzędzia. Odsunął się od stołu i zdjął rękawiczki, laborantka zatrzymała nagrywanie. Painer wyszedł pierwszy. Korytarzem do tylnych drzwi budynku, za którymi znajdował się niewielki plac pozwalający bez problemu wykręcić karawanem czy karetką. Przywieźć lub odebrać ciało bez wścibskich spojrzeń, przed którymi zabezpieczał szpaler wysokich tui nasadzonych przy ogrodzeniu. Dyskretny podjazd, cichy i pusty, idealny, by w spokoju zapalić papierosa. Painer palił camele. Klasyczne, żółte z wizerunkiem wielbłąda. Od lat te same. Przynajmniej z nazwy. Zaczął od razu, gdy pojawiły się w Polsce w latach dziewięćdziesiątych i przez długi czas można je było kupić niemal w każdym kiosku. Potem zniknęły, więc Painer rzucił palenie. Wydawało mu się to oczywistym krokiem, tak samo jak powrót do nałogu, kiedy tylko wielbłąd znów pojawił się na półkach, tym razem przytłoczony ostrzeżeniem o tym, że zabija. Painera nie odstraszył. Może dlatego, że akurat brał rozwód, było mu wszystko jedno. – Co ty na to? – spytał, gdy Dorota stanęła obok. – Myślę, że pato ma rację, że to był wodorotlenek sodu, zwykłe granulki do udrażniania rur. – Policjantka usiadła na niedużym gazonie, w którym kiedyś pewnie coś rosło, teraz jednak wypełniony był tylko suchą ziemią. – Opakowanie ma kolorową grafikę, ale to nic nie znaczy. Azjaci są dziwni, może tak sprzedają ten środek? Wszystkie napisy są logograficzne, więc mogło dojść do pomyłki. Może już w Polsce, w firmie, która przysłała paczkę. Pracownik pewnie nie znał chińskiego, mogły go zmylić wesołe obrazki i zamiast musujących słodyczy zapakował chińskiego kreta. Prokurator nie skomentował. – Tłumaczenie z opakowania powinniśmy mieć jutro. Na wyniki badania próbek, które zabezpieczyliśmy na miejscu, trzeba jeszcze poczekać, te z dzisiaj będą jeszcze później, ale mamy adres nadawcy, więc… – Zajmijcie się tym z Kryńskim. – Po co? – Skrzywiła się. – To znaczy… Mogę to zrobić sama. – Perforacja ścian przewodu pokarmowego – Painer przeczytał własną notatkę, ignorując słowa Doroty. – Niewydolność krążeniowooddechowa. Prawdopodobne zatrzymanie oddychania na poziomie komórkowym. Wodorotlenek sodu może to spowodować? – Nie. – Lekarz wyszedł do nich. Poklepał się po kieszeniach, szukając paczki, którą zostawił na siedzeniu auta, na parkingu po drugiej stronie budynku. Popatrzył więc wymownie na Painera. Prokurator niechętnie poczęstował go papierosem. – Wodorotlenek sodu stworzył ze śliną silnie żrący ług sodowy, wydzielając przy tym duże ilości ciepła. Widzieliście zresztą – powtórzył to, co mówił nad stołem. Zaciągnął się głęboko i wypuścił dym przez nos. – Przepaliło gardło, przełyk i wpust żołądka. Teoretycznie przy pierwszym sygnale, że dzieje się coś złego, organizm powinien zareagować próbą usunięcia substancji z ust przez jej wyplucie lub wykasłanie, co zmniejszyłoby uszkodzenia, ale tu została ona połknięta. Nie potrafię wyjaśnić czemu. – Może nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji i nie chciała przerywać transmisji? – zasugerowała Dorota, a widząc spojrzenie prokuratora, dodała: – Niech pan tak na mnie nie patrzy, dzisiejsze dzieciaki czasem naprawdę nie myślą naszymi kategoriami. – W każdym razie… – kontynuował lekarz – perforacja i poparzenia wywołały wielomiejscowy krwotok i wstrząs. Nie mam wątpliwości, że okazałyby się śmiertelne, ale… – W jego kieszeni zadzwonił telefon. Wyciągnął go i odrzucił połączenie. – Ale tu śmierć nastąpiła raczej w wyniku inhibicji. Wodorotlenek jej nie spowodował, więc musiał być z czymś zmieszany. Na przykład z cyjankiem potasu. Oba są białe, zatem połączenie nie byłoby zauważalne na pierwszy rzut oka. Oba też są łatwo dostępne – podkreślił. – Faktycznie – potwierdziła Dorota. – Około dziesięciu lat temu zniesiono zakaz sprzedaży cyjanku osobom prywatnym, bo kolidował z jakimiś rozporządzeniami. Każdy może go kupić. – Jest pan pewny, że to cyjanek? – spytał Painer. – Badania muszą to potwierdzić, ale jestem niemal pewien. Mamy tu dość charakterystyczny objaw w postaci braku sinicy. Normalnie powinna pojawić się przy niewydolności krążeniowooddechowej, lecz nie wtedy, gdy dochodzi do zatrucia cyjankiem, ponieważ takie zatrucie powoduje zahamowanie metabolizmu tlenowego komórek i wysycenie krwi żylnej. – Rozumiem. – Czyli to nie mógł być przypadek, tylko morderstwo. – Dorota pokiwała głową. – Dwie zabójcze trucizny podane razem. – Sam cyjanek załatwiłby sprawę. Co prawda dawka musi być duża, ale można go podać niemal ze wszystkim. – Lekarz strzepał popiół. – Po co więc soda? – Dla widowiska. – Painer rzucił papierosa na ziemię, przydeptał i ruszył podjazdem, który zakręcał, znikając za rogiem budynku.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj