Pamiętacie napis widniejący nad drzwiami kuchni w apartamencie Wyroczni w Matriksie? „Temet nosce”, w przybliżonym tłumaczeniu: "Poznaj siebie". Zawsze mocno wierzyłem w to, że filmy mogą wyrażać prawdę o człowieku – jaki jest, co go motywuje, o czym marzy, za czym tęskni. Obejrzałem ich w życiu blisko cztery tysiące, więc budowanie jakiegokolwiek zestawienia nastręcza mi wiele trudności, tym bardziej że mam teraz podzielić się z Wami listą dzieł, które chwyciły mnie za serce. Nie przedkładam jednych filmowych gatunków nad inne, nie mam szczególnego sentymentu do konkretnego okresu w historii kina. Ja po prostu kocham je takie, jakie mi się oddaje – z wszystkimi jego wadami i zaletami. W pewnym więc sensie poniższe zestawienie będzie przybierać formę listu miłosnego do X Muzy. Tego akurat nigdy za wiele.

Tokijska opowieść (1953)

Historia pary staruszków, którzy udają się w podróż do swoich dorosłych już dzieci. Przeszłość spotyka się tu z przyszłością, technokracja z nostalgią, a rozmowy pomiędzy przedstawicielami różnych pokoleń obrazują, jak szybko świat potrafi się zmienić. Banalna pozornie fabuła jest rozwijana w taki sposób, że prowadzi nas ostatecznie do całego bogactwa ukrytych znaczeń i subtelnych metafor. To ten film już na zawsze będzie mi się kojarzył z moimi rodzicami. Obejrzałem go po raz pierwszy wraz z nimi, ale pamięć o nim najsilniej dawała o sobie znać wtedy, gdy wyjechałem na studia. Jakaś cząstka mnie została w domu. Lubię do niej wracać i nieustannie ją pielęgnować, gdyż to przecież także wszystkie dobre i złe chwile dzieciństwa, które potrafią w myślach dać o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie. Wreszcie świadomość, jak wiele w nasze życie wnoszą rodzice i jak łatwo o tej pokoleniowej sztafecie zapominamy. No url

Il buono, il brutto, il cattivo (1966)

Jeden z pierwszych filmów, które miałem okazję obejrzeć jeszcze na kasecie VHS. W tym przypadku zaiskrzyło od razu. Wszystko jest tu tak przerysowane, że aż do bólu prawdziwe – dobro to zło i odwrotnie, a brzydota miesza się z pięknem. Bezimienny w wydaniu Clinta Eastwooda skutecznie zapełnił pustkę z czasów dzieciństwa, podczas którego na przydomowym podwórku niespecjalnie interesowało mnie odgrywanie roli sprawiedliwego kowboja w typie Johna Wayne’a. Zawsze przeczuwałem, że ta układanka wcale nie może być taka prosta. Do tego wszystkiego dochodzi geniusz Leone, który z wielką pasją odkrywałem przez lata, a także motywy muzyczne mistrza Morricone – nawet nie ten najbardziej znany, ale takty przypominające wycie kojotów. Dobry, zły i brzydki przekonał mnie do siebie tak mocno, że do tego filmu wracałem w życiu około 30 razy. No url

2001: A Space Odyssey (1968)

Gdyby ludzkość wyginęła, a przybysze z odległych zakamarków kosmicznej przestrzeni mieli przybyć na Ziemię i odkryć jakieś pozostałości po naszej cywilizacji, chciałbym, aby natrafili właśnie na film Kubricka. To po jego obejrzeniu pojawiła się we mnie irracjonalna chęć zgłębiania religijno-filozoficznej wiedzy, ale nawet po kilkunastu latach od pierwszego seansu nadal nie mogę go do końca wytłumaczyć i w pełni zrozumieć. 2001: Odyseja kosmiczna na poziomie przekazu symbolicznego zdecydowanie wykracza bowiem poza ramy kina, stając się jakąś proroczą wizją rozwoju cywilizacji z jednej strony i hołdem dla początków ludzkości z drugiej. Wszystko przemyślane i zaserwowane widzom, jeszcze zanim Amerykanie wylądowali na Księżycu. Zabił mi również ćwieka Kubrick, który odnosząc się do fabuły filmu, pytał: „A co, jeśli istnieją cywilizacje bawiące się Wszechświatami tak, jak my tym, co przygotowujemy w próbówkach?”. Żadne inne dzieło kinematografii nie sprawia, że po seansie jestem tak niespokojny. Zupełnie w kropce. Małej kropce w bezkresie Kosmosu. No url

Apocalypse Now (1979)

Katuję się tym filmem zawsze wtedy, gdy doświadczam życiowych niepowodzeń – przecież „to koniec, mój jedyny przyjaciel – koniec”, jak wyśpiewa na początku dzieła Jim Morrison, a wtórują mu jeszcze dźwięki wydawane przez helikoptery. Coppola przeniknął w umysły postaci prawdopodobnie najgłębiej w dziejach kina. Te popadają w szaleństwo, podobnie jak niektórzy członkowie ekipy filmowej na planie. Wszechobecny chaos, płomienie przypominające jakieś pradawne demony. Pozbawiona sensu wojna, zapach napalmu o poranku, nikt tu nie dowodzi, a kapitan Willard stopniowo przenika w jądro ciemności. Po seansie nigdy nie wiem, czy ten wlał we mnie jeszcze więcej niepokoju, czy też oczyścił mój umysł. No url

Once Upon a Time in America (1984)

Najpiękniejszy sen kina, do którego uwielbiam wracać. Artystyczny testament Leone, będący jednocześnie kwintesencją filmowej epopei. Trzy plany czasowe, irracjonalne elementy fabuły, które da się wyjaśnić tylko w kategoriach onirycznych, a przy tym wielość poruszonych tematów: przyjaźni, miłości, pożądania, lojalności, śmierci, przemijania. Wreszcie - niejednoznaczna, finałowa scena, w której „Noodles” (Robert de Niro) z niepokojącym uśmiechem na twarzy jest jednocześnie młody (z punktu widzenia fabuły) i stary (biorąc pod uwagę głębię psychologiczną postaci). Dawno temu w Ameryce będzie dla mnie zawsze symbolem powrotu do lat młodości – pierwszych zauroczeń, budowania relacji przyjacielskich czy wyboru życiowej drogi. Tamte chwile w moim przypadku dzięki filmowi Leone nie będą wracać wyłącznie w snach. No url
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj