10 filmów, których nigdy nie zapomnę – Piotr Piskozub
Istotą tego typu zestawień jest poniekąd poznanie gustu filmowego autora tekstu i zgłębienie jego umysłu. Jeśli tak, cóż – poznajmy się lepiej.
Istotą tego typu zestawień jest poniekąd poznanie gustu filmowego autora tekstu i zgłębienie jego umysłu. Jeśli tak, cóż – poznajmy się lepiej.
Pamiętacie napis widniejący nad drzwiami kuchni w apartamencie Wyroczni w Matriksie? „Temet nosce”, w przybliżonym tłumaczeniu: "Poznaj siebie". Zawsze mocno wierzyłem w to, że filmy mogą wyrażać prawdę o człowieku – jaki jest, co go motywuje, o czym marzy, za czym tęskni. Obejrzałem ich w życiu blisko cztery tysiące, więc budowanie jakiegokolwiek zestawienia nastręcza mi wiele trudności, tym bardziej że mam teraz podzielić się z Wami listą dzieł, które chwyciły mnie za serce. Nie przedkładam jednych filmowych gatunków nad inne, nie mam szczególnego sentymentu do konkretnego okresu w historii kina. Ja po prostu kocham je takie, jakie mi się oddaje – z wszystkimi jego wadami i zaletami. W pewnym więc sensie poniższe zestawienie będzie przybierać formę listu miłosnego do X Muzy. Tego akurat nigdy za wiele.
Tokijska opowieść (1953)
Historia pary staruszków, którzy udają się w podróż do swoich dorosłych już dzieci. Przeszłość spotyka się tu z przyszłością, technokracja z nostalgią, a rozmowy pomiędzy przedstawicielami różnych pokoleń obrazują, jak szybko świat potrafi się zmienić. Banalna pozornie fabuła jest rozwijana w taki sposób, że prowadzi nas ostatecznie do całego bogactwa ukrytych znaczeń i subtelnych metafor. To ten film już na zawsze będzie mi się kojarzył z moimi rodzicami. Obejrzałem go po raz pierwszy wraz z nimi, ale pamięć o nim najsilniej dawała o sobie znać wtedy, gdy wyjechałem na studia. Jakaś cząstka mnie została w domu. Lubię do niej wracać i nieustannie ją pielęgnować, gdyż to przecież także wszystkie dobre i złe chwile dzieciństwa, które potrafią w myślach dać o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie. Wreszcie świadomość, jak wiele w nasze życie wnoszą rodzice i jak łatwo o tej pokoleniowej sztafecie zapominamy.
Il buono, il brutto, il cattivo (1966)
Jeden z pierwszych filmów, które miałem okazję obejrzeć jeszcze na kasecie VHS. W tym przypadku zaiskrzyło od razu. Wszystko jest tu tak przerysowane, że aż do bólu prawdziwe – dobro to zło i odwrotnie, a brzydota miesza się z pięknem. Bezimienny w wydaniu Clinta Eastwooda skutecznie zapełnił pustkę z czasów dzieciństwa, podczas którego na przydomowym podwórku niespecjalnie interesowało mnie odgrywanie roli sprawiedliwego kowboja w typie Johna Wayne’a. Zawsze przeczuwałem, że ta układanka wcale nie może być taka prosta. Do tego wszystkiego dochodzi geniusz Leone, który z wielką pasją odkrywałem przez lata, a także motywy muzyczne mistrza Morricone – nawet nie ten najbardziej znany, ale takty przypominające wycie kojotów. Dobry, zły i brzydki przekonał mnie do siebie tak mocno, że do tego filmu wracałem w życiu około 30 razy.
2001: A Space Odyssey (1968)
Gdyby ludzkość wyginęła, a przybysze z odległych zakamarków kosmicznej przestrzeni mieli przybyć na Ziemię i odkryć jakieś pozostałości po naszej cywilizacji, chciałbym, aby natrafili właśnie na film Kubricka. To po jego obejrzeniu pojawiła się we mnie irracjonalna chęć zgłębiania religijno-filozoficznej wiedzy, ale nawet po kilkunastu latach od pierwszego seansu nadal nie mogę go do końca wytłumaczyć i w pełni zrozumieć. 2001: Odyseja kosmiczna na poziomie przekazu symbolicznego zdecydowanie wykracza bowiem poza ramy kina, stając się jakąś proroczą wizją rozwoju cywilizacji z jednej strony i hołdem dla początków ludzkości z drugiej. Wszystko przemyślane i zaserwowane widzom, jeszcze zanim Amerykanie wylądowali na Księżycu. Zabił mi również ćwieka Kubrick, który odnosząc się do fabuły filmu, pytał: „A co, jeśli istnieją cywilizacje bawiące się Wszechświatami tak, jak my tym, co przygotowujemy w próbówkach?”. Żadne inne dzieło kinematografii nie sprawia, że po seansie jestem tak niespokojny. Zupełnie w kropce. Małej kropce w bezkresie Kosmosu.
Apocalypse Now (1979)
Katuję się tym filmem zawsze wtedy, gdy doświadczam życiowych niepowodzeń – przecież „to koniec, mój jedyny przyjaciel – koniec”, jak wyśpiewa na początku dzieła Jim Morrison, a wtórują mu jeszcze dźwięki wydawane przez helikoptery. Coppola przeniknął w umysły postaci prawdopodobnie najgłębiej w dziejach kina. Te popadają w szaleństwo, podobnie jak niektórzy członkowie ekipy filmowej na planie. Wszechobecny chaos, płomienie przypominające jakieś pradawne demony. Pozbawiona sensu wojna, zapach napalmu o poranku, nikt tu nie dowodzi, a kapitan Willard stopniowo przenika w jądro ciemności. Po seansie nigdy nie wiem, czy ten wlał we mnie jeszcze więcej niepokoju, czy też oczyścił mój umysł.
Once Upon a Time in America (1984)
Najpiękniejszy sen kina, do którego uwielbiam wracać. Artystyczny testament Leone, będący jednocześnie kwintesencją filmowej epopei. Trzy plany czasowe, irracjonalne elementy fabuły, które da się wyjaśnić tylko w kategoriach onirycznych, a przy tym wielość poruszonych tematów: przyjaźni, miłości, pożądania, lojalności, śmierci, przemijania. Wreszcie - niejednoznaczna, finałowa scena, w której „Noodles” (Robert de Niro) z niepokojącym uśmiechem na twarzy jest jednocześnie młody (z punktu widzenia fabuły) i stary (biorąc pod uwagę głębię psychologiczną postaci). Dawno temu w Ameryce będzie dla mnie zawsze symbolem powrotu do lat młodości – pierwszych zauroczeń, budowania relacji przyjacielskich czy wyboru życiowej drogi. Tamte chwile w moim przypadku dzięki filmowi Leone nie będą wracać wyłącznie w snach.
- 1 (current)
- 2
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat