Dawno, dawno temu, za górami za lasami był sobie dziwny twór imieniem DCEU. Co prawda istniał jedynie w głowach kilku warnerowskich oficjeli i rzeszy fanów komiksów ze stajni Detective Comics, ale zdążył narobić niezłego bałaganu w branży rozrywkowej. Wróćmy na chwilę do tych wspaniałych czasów, gdy naszą świadomością rządził blockbuster pod tytułem Batman v Superman: Świt sprawiedliwości.
Królujący właśnie na ekranach kin Joker udowadnia, jak wielki potencjał ma świat znany z kart komiksów Detective Comics. O zbawiennym wpływie filmu Todda Phillipsa na kino napisano już praktycznie wszystko. Dodajmy jedynie, że to nowy początek dla stajni, która wreszcie ma szansę pokazać szerokiej publiczności wszystko to, co ma najlepszego. Miłośników komiksowych adaptacji czekają bardzo ciekawe czasy, ponieważ DC wreszcie odnalazło własną drogę i jest to ścieżka całkowicie odmienna od tej, którą obrał (a w zasadzie wytyczył) kinowy Marvel. Zanim jednak nadszedł Joker, tzw. DCEU potykało się o własne nogi, gubiło tropy i plątało w tańcu. W końcu możemy spojrzeć na te mroczne czasy z perspektywy, mając pełną świadomość, że złe wreszcie minęło. Jak to się wszystko zaczęło?
Umówmy się - Zack Snyder nie chciał źle. Więcej – to niezwykle utalentowany reżyser, ze ściśle ugruntowaną wizją artystyczną i wypracowanym autorskim stylem. Niestety, mimo szczerych chęci przysporzył pierwszemu etapowi kinowego DC wiele problemów. Popełnione błędy zdeterminowały kolejne decyzje, a cały projekt runął w przepaść porażki artystycznej i komercyjnej. Następne produkcje próbowano ratować w tak nieporadny sposób, że pewne wydarzenia do dziś wydają się kuriozalne i nieprawdopodobne. Symbolem powyższego niech będzie słynny Snyder Cut, czyli wersja Ligii Sprawiedliwości sprzed cięć Jossa Whedona, na której istnienie wciąż nie ma twardych dowodów. Więcej na ten temat przeczytacie tutaj.
Batman v Superman: Świt sprawiedliwości miał świetny punkt wyjściowy. Rozpoczynamy budowę uniwersum od hitchcockowego trzęsienia ziemi. Konfrontujemy ze sobą największych zakapiorów DC, przy okazji serwując widzom wysokobudżetową rozwałkę. U Marvela, zanim tak ważny moment nastąpił, musieliśmy poznać genezy poszczególnych bohaterów. Oficjele z Warnera postanowili to przeskoczyć, co było dobrym pomysłem kreatywnym. W BvS dostaliśmy również niepokojące wizje postapokaliptycznej przyszłości, co także stanowiło ruch w odpowiednim kierunku. Wszystko doskonale korespondowało z obranym tonem opowieści. Mrocznie, ponuro, realistycznie. Prawie jak w snyderowskim Watchmen.
Głównym problemem okazał się scenariusz, którego infantylność i łopatologiczność kontrastowały z estetyką filmu. W ten sposób powstał produkt, który nie przekonał ani krytyków, ani widzów (choć swoje zarobił). Film okazał się po prostu słaby, jednak nie oznaczało to porażki całego uniwersum. Pierwszy obraz z serii, czyli Człowiek ze stali spotkał się z umiarkowanie dobrym przyjęciem. Na tym etapie kreowania świata DCEU mieliśmy więc jeden zadowalający i jeden wybitnie zły film. W tym momencie mogło wydarzyć się praktycznie wszystko, jednak warnerowscy decydenci postanowili zainterweniować już na tym etapie. Zack Snyder jako showrunner został odsunięty na margines, a wizje artystyczne twórców zajmujących się poszczególnymi obrazami tworzonymi w ramach uniwersum były bezlitośnie temperowane.
Wie coś o tym z pewnością David Ayerktórego Legion samobójców miał stanowić nową jakość w filmowych inkarnacjach komiksowych postaci. Autor stał się ofiarą pogoni warnerowskich decydentów za sukcesem Marvela. Ktoś na górze stwierdził, że wystarczy powielać schematy, żeby osiągnąć satysfakcjonujący wynik finansowy. Wpychany na siłę humor okazał się strzałem w stopę produkcji. Finalnie wyszedł film, w którym nic do siebie nie pasuje. Mimo świetnej oprawy audiowizualnej, aż nazbyt widoczne były dysonanse kreatywne praktycznie na każdej płaszczyźnie. Problemy zaczęły się już na etapie pisania scenariusza: David Ayer dostał 6 tygodni na napisanie całości - to zbyt mało czasu, żeby rozwinąć swoją wizję. Liczne poprawki i cięcia tylko potwierdzały obawy fanów: twórcy nie wiedzą, dokąd z tą marką zmierzają. Czarę goryczy przelał fakt, że większość scen z udziałem Jareda Leto, portretującego Jokera zostało wyciętych. Wynikiem tego powstał film, który nie miał nic wspólnego z tym, czym miał być na początku. Niestety, nie był to dobry prognostyk dla całego uniwersum.
Wszyscy wiemy, co wydarzyło się później. Liga sprawiedliwości, która miała być opus magnum DCEU okazała się jego największą porażką. Zack Snyder na etapie post produkcji musiał zrezygnować z powodów osobistych z dalszej pracy nad filmem. Mniej oficjalne informacje mówiły o konieczności zastąpienia Snydera przez Jossa Whedona z powodu niezadowalającego kierunku, w jakim obraz zmierzał. Ingerencje studia w wizję artystyczną twórcy nie może oznaczać niczego dobrego, a zupełnie niepokojąca jest wymiana reżysera w trakcie realizacji obrazu. Pamiętajmy, że podobna sytuacja zdarzyła się również Marvelowi. Ant-Man oceniany jest przeważnie dobrze, ale wyobraźmy sobie, jak wielką produkcją mógłby być Ant-Man, gdyby po napisaniu scenariusza, Edgar Wright mógł zrealizować swój film. W przypadku Ligi sprawiedliwości popełniono jednak karygodne błędy, które tylko ugruntowały problemy uniwersum.
Nie odkryjemy Ameryki, gdy napiszemy, że autorskie podejście to właściwa droga w każdej z dziedzin sztuki. Żeby dzieło funkcjonowało jak należy, dany artysta musi mieć siłę twórczą, odpowiednie poczucie estetyki i przede wszystkim rozumieć produkt, z którym pracuje. Niezwykle istotna jest również umiejętność stworzenia symbiozy pomiędzy swoją wizją a restrykcyjnymi prawami rynku. Pamiętajmy, że Marvel, zanim trafił na Waititiego i braci Russo też nie zawsze strzelał w dziesiątkę. Edgar Wright nie był skory do kompromisów, Kenneth Branagh nie rozumiał pierwowzoru komiksowego, a Alan Taylor mimo doświadczenia przy Grze o tron, nie potrafił oddać epickości opowieści.
DC rozpoczęło od falstartu, jednak początkowe intencje wytwórni były jak najbardziej chwalebne. Dali przecież artyście wolną rękę. Zapewniono mu przestrzeń do nieskrępowanej realizacji swojej wizji. Zaufano Snyderowi w stu procentach, licząc, że reżyser, który sprawdził się na wielu polach, będzie lokomotywą powstającego właśnie uniwersum. Niestety, Zack Snyder przeszarżował. Jego poczucie estetyki zaprowadziło go w rejony, gdzie sztuka wyższa balansuje na granicy kiczu. Z perspektywy czasu trzeba jednak stwierdzić, że nie to było generatorem całego zła w tzw. DCEU. Powierzenie pieczy nad projektem autorowi było jedynym wyjściem. Nie udało się – trudno, jednak trzeba było zaryzykować, ponieważ alternatywę stanowiłaby kolejna superbohaterska sieczka pozbawiona serca i ducha. A tego Zackowi Snyderowi nawet najwięksi przeciwnicy nie są w stanie odmówić. Poza tym Joker równie dobrze mógł się nie udać. Przecież ryzykowność przedsięwzięcia widoczna jest już na pierwszy rzut oka. Tutaj jednak autorskie podejście zadziałało, wynikiem czego dostaliśmy dzieło kompletne.
Najbardziej destrukcyjne błędy zostały popełnione przez studio, które próbując ratować kolejne filmy, wykonało wiele lekkomyślnych i nieprzemyślanych ruchów. Cięcia, wymiany twórców, dodawanie na siłę lżejszych motywów – wszystko po to, by schlebić gustom publiki zakochanej w marvelowskiej estetyce. A przecież nie tędy droga do sukcesu. Wystarczyło spróbować jeszcze raz, tym razem z innymi autorami. Całe szczęście rychło w czas swoje szanse wykorzystali Patty Jenkins i James Wan. Tej pierwszej udało się stworzyć silną kobiecą protagonistkę w Wonder Woman, a James Wan, po prostu robił to, co kochał. Specjalista od horrorów zaszczepił Aquamanowi stylistykę kina grozy, która perfekcyjnie zgrała się z superbohaterską konwencją. W obu produkcjach czuć ducha kina autorskiego, co stanowi kolejny dowód na zbawienny wpływ artystów (nie rzemieślników) na hollywoodzkie blockbustery. Powyższe sprawia, że mimo komercyjnych naleciałości danych dzieł i bezlitosnych praw rynku, sztuka wciąż odgrywa pierwsze skrzypce w kinematografii. To optymistyczny wniosek, zwłaszcza że wartość kreatywnych artystów doceniają nawet najbardziej pragmatyczni i wyrachowani producenci.
Los bywa często przewrotny. Zack Snyder, człowiek, który włożył w superbohaterską opowieść całe serducho, odbierany jest dzisiaj jako jeden z grabarzy świata DCEU. Obserwując minione wydarzenia z perspektywy czasu, trzeba go jednak uznać za prekursora pewnej koncepcji, która dopiero teraz, przy Jokerze, nabrała właściwy wyraz. Przecież punkty wyjścia BvS i filmu Phillipsa nie różnią się aż tak bardzo. Ponura i naturalistyczna estetyka znamienna jest dla obu filmów. Charakterystyczne też wydaje się zaangażowanie twórców w opowiadane historie. Gdyby nie było BvS, to nie powstałby również Joker? Odważna teza, ale z szacunku dla Snydera należy uznać jego wkład w świat, który wreszcie rozwinął skrzydła. Warnerowscy decydenci też się czegoś nauczyli. Po perturbacjach z Ligą sprawiedliwości część z nich straciła pracę, inni zostali zdegradowani. Na najważniejszych stanowiskach pojawiły się osoby, które zaprezentowały inne spojrzenie na filmowe adaptacje komiksów DC. Jaki z tego wniosek? Nigdy nie wchodź pomiędzy artystę a jego dzieło. Szczególnie jeśli jesteś pazernym finansistą, dla którego sztuka jest jedynie kolejnym narzędziem do pomnożenia zysku.