Na Netflixie debiutuje właśnie serial Iron Fist. Lwia część z nas widzi w Żelaznej Pięści komiksowego herosa drugiej kategorii, jednak to podejście krzywdzące - to przecież chojrak, któremu zdarzyło się załatwić na amen... smoka.
Popkultura od samego początku swojego istnienia próbowała romansować ze sztukami walki. Wiadomo, żaden jej odbiorca dobrą bitką nie pogardzi. Historię tego burzliwego związku bodajże najpełniej wyraża świat komiksów. Co prawda Superman w okolicach II wojny światowej nokautował swoich przeciwników jednym ciosem skumulowanej kosmicznej potęgi, ale już Batman i Kapitan Ameryka musieli się solidnie napocić, by sprać wroga na kwaśne jabłko. Wciąż tu jednak czegoś brakowało; zanim Mroczny Rycerz postanowił zgłębić filozofię kung-fu czy innego jiu-jitsu, na prawo i lewo rozdawał rozmaite kuksańce i kopniaki. W latach 60. XX wieku przybrały one karykaturalną formę „Whoom!” i „Splash!” – te słowa w dymkach stały się ważniejsze niż samo ukazanie pojedynku. Komiksową rzeczywistość systematycznie opanowywała estetyka kiczu i poetyka groteski, a Bogu ducha winny czytelnik musiał raz po raz nurzać się w oparach superbohaterskiego absurdu. Tego było już stanowczo za wiele.
Los chciał, że w tym samym okresie cywilizacja Zachodu coraz częściej zaczęła zwracać oczy w kierunku Japonii i Chin. Bynajmniej nie chodziło tu wyłącznie o sztuki walki, ale nade wszystko o związane z nimi mistykę i filozofię. Amerykańska rewolucja kulturowa jak kania dżdżu łaknęła coraz to nowszych motorów napędowych. Ten pociąg był nie do zatrzymania nawet wtedy, gdy działania odwetowe postanowiła podjąć administracja Richarda Nixona. Jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności dzieci kwiaty – te same, które uprzednio wtykały stokrotki i goździki do luf karabinów – z dalekowschodnich sztuk walki postanowiły uczynić jeden z możliwych sposobów na życie. Nie miało tu specjalnego znaczenia, czy działo się to przed czy już po przygodzie z LSD i inną używką wynoszącą w umysłową stratosferę. Filozofia Wschodu z całą wpisaną w nią nieodłącznie aurą tajemnicy podbijała kolejne zakątki globu w ekspresowym tempie. Nic to, że przywódcy religii monoteistycznych określali tę fascynację mianem „duchowej masturbacji”. Nowym papieżem popkultury został w końcu Bruce Lee.
Nie było w tym żadnego przypadku. Zanim Lee na dobre rozsławił sztuki walki w Enter the Dragon, pojawiał się regularnie na małym ekranie jako Kato, pomagier tytułowego bohatera emitowanego w latach 1966-1967 serialu The Green Hornet. Przez całe lata 70. plakaty z amerykańskim aktorem chińskiego pochodzenia znajdowały się praktycznie wszędzie, a obywatele USA, od młokosów począwszy na staruszkach zaś skończywszy, paradowali po ulicach z opaskami na głowie tudzież w charakterystycznych spodniach z czarnym paskiem. Legendę Lee dopełniły jeszcze tajemnicze i tragiczne okoliczności jego śmierci. Ten Smok oddziaływał jednak nawet z zaświatów – romans popkultury i filozofii Wschodu wkraczał w najognistszą fazę. W takich właśnie okolicznościach rodził się dla świata Iron Fist.
Tę postać powołano do życia na kartach zeszytu Marvel Premiere #15 w maju 1974 roku, a więc zaledwie 10 miesięcy po śmierci Lee. Jak będą przyznawać po latach twórcy, scenarzysta Roy Thomas i rysownik Gil Kane pseudonim bohatera wziął się z podrzędnego filmu kung-fu o zapomnianym już tytule, w którym najważniejszym wątkiem jest mistyczna ceremonia Żelaznej Pięści. Początkowo pojawiły się wątpliwości, czy czytelnik nie będzie wprowadzony w pewną konfuzję, skoro w uniwersum Marvela od kilku dobrych lat działał już Iron Man. Stan Lee nie miał jednak żadnych problemów z zaakceptowaniem nowego herosa – w końcu w tym samym czasie wielkie triumfy święciła inna pozycja Domu Pomysłów, Master of Kung Fu. Iron Fist cieszył się tak wielką popularnością wśród odbiorców, że już w listopadzie 1975 roku doczekał się samodzielnej serii komiksowej. Niestety, po zaledwie dwóch latach boom na sztuki walki w popkulturze zdawał się wyraźnie hamować, a przyszłość Żelaznej Pięści stanęła pod dużym znakiem zapytania. Próbowano go wielokrotnie reanimować i ocalić od zapomnienia – przede wszystkim poprzez połączenie jego przygód z perypetiami Luke’a Cage’a. Te zabiegi nie przyniosły jednak pożądanego efektu; we wrześniu 1986 roku, w zeszycie Power Man and Iron Fist #125, Iron Fist ginie. Choć jego śmierć jest zupełnie niespodziewana i szokująca, czytelnicy nie mieli z nią większego problemu – heros nie zdołał wtedy przebić się do pierwszej ligi marvelowskich tytanów.
Każdy z nas zdaje sobie chyba sprawę, że komiksowa rzeczywistość nie znosi próżni – zmartwychwstania są w niej na porządku dziennym, a zmarli herosi wyskakują znienacka jak grzyby po deszczu. Już po pięciu latach Iron Fist wraca w dodatku z kuriozalnym wytłumaczeniem własnej śmierci: to nie on kopnął z półobrotu w kalendarz, tylko… jego sobowtór. Sęk w tym, że na przełomie XX i XXI wieku nikt nie miał większego pomysłu na to, jak spożytkować potencjał drzemiący w tej postaci. Żelazna Pięść miotał się pomiędzy kolejnymi historiami, robiąc choćby za klakiera tego czy innego Wolverine’a. Więcej życia w jego przygody tchnęła seria Heroes for Hire; początki tej koncepcji sięgają jeszcze lat 70., jednak większą popularność zyskała ona w roku 1996, gdy do Power Mana i Iron Fista w nowo powstałej serii dołączyli tacy starzy wyjadacze, jak: Black Knight, Herkules, Ant-Man, She-Hulk czy nawet Deadpool. Żelazna Pięść znów zdawał się wibrować jak należy, a potężne ciosy wyprowadzili ostatecznie Ed Brubaker i Matt Fraction w The Immortal Iron Fist z 2006 roku. To ta seria sprawiła, że zaprawiony w bojach na dalekowschodnią modłę heros doczłapał się do panteonu najważniejszych superbohaterów Marvela i został tam na dobre.
Pod maską Iron Fista skrywa się Daniel Rand – facet, który jadł chleb z niejednego, a zwłaszcza himalajskiego pieca. Dla komiksowych laików jego geneza może być zatrważająca; niektórzy z nas będą mieć wrażenie, że chodzi w niej przede wszystkim o największe w świecie powieści graficznych skondensowanie orientalnego nazewnictwa na centymetr kwadratowy papieru. Z grubsza wygląda to tak, że tatuś Danny’ego, Wendell, jeszcze jako młodzieniaszek odwiedził materializujące się w Himalajach raz na 10 lat mistyczne miasto K’un-Lun. Ponieważ w najwyższym paśmie górskim Ziemi może grasować Yeti, to nic nie stoi na przeszkodzie, by w tę część globu wrzucić dla zmyłki założoną przez pradawnych kosmitów aglomerację, w dodatku rządzoną do spółki przez potomków obcych i Smoczych Królów – ci drudzy pozostają z kolei na usługach złowieszczego maga, Mistrza Khana. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze moc nieśmiertelnego Shou-Lao, starożytnej chińskiej istoty materializującej się pod postacią, a jakże, mistycznego smoka, którą cyklicznie przejmowali najwięksi wojownicy miasta jako kolejni Iron Fistowie. Papa Rand ratuje ostatecznie życie władcy K’un-Lun, Lorda Tuana, co – jak możemy się spodziewać – solidnie rozdrażniło tych z chrapką na objęcie tronu. Prawdziwe Himalaje kreatywności, a to dopiero początek.