Na początku XXI wieku film Gladiator został okrzyknięty arcydziełem współczesnego kina. Renomę obrazowi pomogła wyrobić Amerykańska Akademia Filmowa, nagradzając go pięcioma Oscarami (na dwanaście nominacji) w ważnych kategoriach. Hollywood zawsze lubiło wielkie widowiska – przecież amerykański przemysł filmowy wyrósł na epickich formach. Nic więc dziwnego, że wciąż hołubi twórców, dla których przede wszystkim liczy się rozmach. Nieważne, czy mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią, czy łopatologicznym przesłaniem. Obrazy takie jak Pewnego razu... w Hollywood Quentina Tarantino czy Mank Davida Finchera pokazują, że nawet najbardziej niepokorni i niezależni twórcy noszą głęboko w sercu klasyki amerykańskiego kina. Jest w tym pewien romantyzm i nostalgia – miło jest powspominać z estymą początki, nawet jeśli nijak się one mają do tego, czym obecnie jest sztuka filmowa. Wysokobudżetowe, ale też często puste produkcje wciąż zarabiają (tzn. zarabiały przed erą koronawirusa). Widzowie wciąż są spragnieni prostych form, w których herosi odgrywają na okrągło te same mitologiczne archetypy. Nieważne, czy mają na sobie kostiumy gladiatorów, czy trykoty z pelerynami. Czymże tak naprawdę Gladiator różni się od współczesnych opowieści o superbohaterach? Struktura fabularna jest łatwa do odczytania nawet przez dzieci. Uczciwy wojownik zostaje zdradzony i pokonany. Traci wszystko i musi wykazać się wielką siłą, aby powrócić na szczyt. W trakcie swojej odysei spotyka dziesiątki wrogów oraz obowiązkowego arcyzłoczyńcę, z którym finalnie rozprawia się w taki lub inny sposób. Nasz protagonista jest oczywiście człowiekiem z żelaza, o nieskazitelnej moralności. W na drodze ku zwycięstwu potyka się wielokrotnie. Zdarza mu się również zbaczać z wcześniej obranej ścieżki. W momencie próby okazuje się jednak tytanem zdolnym do wręcz nieludzkiego wysiłku. Osiągając cel, jest już herosem z krwi i kości. Osobą, z którą można zarówno sympatyzować, jak i się utożsamiać.
fot. Universal
Gladiator Ridleya Scotta pasuje do tego szkieletu fabularnego. Pod względem historii ani nie imponuje oryginalnością, ani nie epatuje pomysłowością. Twórcy, biorąc się za bary z historycznymi wydarzeniami, serwują nam klasyczną opowieść ku pokrzepieniu serc, będącą pochwałą cnót takich jak: męstwo, sprawiedliwość czy ofiarność. Klasyka jednym słowem – kierunek znamienny dla setek hollywoodzkich produkcji. Mamy tu więc fabularną sztampę, która mimo swojej toporności i odtwórczości zadziałała, jak należy. Widzowie pokochali Gladiatora, a krytycy nie mogli się go nachwalić w recenzjach. Posypały się Oscary i inne laury. Tylko nieliczni zastanawiali się, czy taka euforia akurat w tym przypadku jest zasadna? W 2001 roku Gladiator stanął w oscarowe szranki z obrazami takimi jak: Czekolada, Przyczajony tygrys, ukryty smok, Traffic i Erin Brockovich. Wygrał w cuglach, choć trzeba uczciwie zaznaczyć, że Ridley Scott nie otrzymał nagrody za reżyserię (Oscara zgarnął Steven Soderbergh). Konkurencja w najważniejszej kategorii nie była zbyt imponująca i raczej nikt nie miał wówczas wątpliwości, że hollywoodzki rozmach wygra z kameralnością i egzotyką z Dalekiego Wschodu. W tamtych czasach Amerykańska Akademia Filmowa nie miała problemów z nagradzaniem tendencyjnych wyciskaczy łez w stylu Titanica, więc i tym razem pewne było, że zwycięży konwencjonalność. Zwłaszcza że Gladiator wizualnie był prawdziwą perełką. Dla Akademii to wystarczający powód, by nagrodzić obraz.
fot. Universal
Zdjęcia, montaż, muzyka (wspaniały duet Hansa Zimmera i Lisy Gerrard), imponujące scenografie i kostiumy – wszystko to stało na najwyższym poziomie. Jak na hit kina sandałowego przystało, film dopieszczono pod każdym względem w warstwie technicznej. Gladiator zdobył Oscary za efekty specjalne, kostiumy i dźwięk. Stało się to oczywiście zasłużenie, ale czy to wystarczający powód, żeby wyróżnić film również w najważniejszej kategorii? Czy doskonała oprawa audiowizualna wystarczy, żeby produkcja zyskała miano kultowej i wybitnej? Czy również fabuła nie powinna imponować pod względem złożoności i ambicji? Idąc tym tropem, można zadać pytanie, czemu filmy Marvela i te umieszczone w uniwersum Gwiezdnych Wojen nie są tak wysoko oceniane przez koneserów kina. Przecież również tutaj oprawa techniczna stoi na najwyższym poziomie, a opowieść ogrywa wciąż te same mity. Nie ma wątpliwości, że Gladiator zasługuje na miano kasowego przeboju kina rozrywkowego, ale czy na pewno jest sens doszukiwać się w produkcji Ridleya Scotta głębszych treści? Odpowiedź na to pytanie powinniśmy odnaleźć w filmografii reżysera. Ridley Scott jest doskonałym wyrobnikiem – artystą ze świetnym warsztatem i fachem wyssanym z mlekiem matki. Pod względem technicznym jego filmy to wielkie arcydzieła. Fabularnie – niezbyt wyszukane klisze. Bezpieczne obrazy, przesiąknięte często patetyzmem i łopatologicznym przesłaniem. Doskonały przykład stanowi tutaj Helikopter w ogniu – jeden z najlepszych obrazów stworzonych przez Scotta. Ogląda się go z zapartym tchem. Zdjęcia i muzyka tworzą niesamowity klimat. Fabułę można byłoby zamknąć jednak w jednym niezbyt złożonym zdaniu. Podobnie sprawa wygląda z innymi produkcjami reżysera. Tam, gdzie autor silił się na egzystencjalno-filozoficzne rozmyślania, zawsze ponosił sromotną porażkę (seria Prometeusz, Wszystkie pieniądze świata). Gdy stawiał na rozmach i beztroskie mordobicie - zwyciężał (Królestwo Niebieskie). Nawet jego klasyczne dzieła takie jak Obcy - 8. pasażer Nostromo czy Łowca androidów najlepsze są wtedy, gdy bohaterowie nie mówią za dużo, a działają. Wtedy reżyser dostaje większe pole do popisu, jeśli chodzi o rozwijanie swoich wizji. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że znienawidzony przez niektórych Michael Bay podąża drogą wytyczoną wcześniej przez Ridleya Scotta. Reżyser Transformersów nie ma oczywiście takiego talentu jak autor Gladiatora, ale znamienne dla obu twórców jest zamiłowanie do stawiania formy przed treścią. Ridley Scott to nie jedyny autor sukcesu filmu. Drugim jest Russell Crowe, będący na przełomie wieku jednym z najpopularniejszych aktorów na świecie. Wykonawca wyrobił sobie markę interesującą rolą drugoplanową w Tajemnicach Los Angeles, ale dopiero Gladiator wywindował go na sam szczyt. Artysta zdobył za rolę pierwszoplanową Oscara, a rok później nominację za film Rona Howarda pod tytułem Piękny umysł. Zadziałał tu niewątpliwie efekt odniesionego wcześniej sukcesu. Na fali popularności Crowe zagrał jeszcze u Petera Weira w filmie Pan i władca: Na krańcu świata oraz ponownie u Howarda w Człowieku ringu. Następnie jego kariera jako nieskazitelnego protagonisty mocno pikowała. Coraz częściej grywał charakterystyczne, drugoplanowe role i dopiero po wielu latach miał okazję wykazać się prawdziwym talentem (serial Na cały głos). Czy patrząc na jego karierę z szerszej perspektywy, można uznać, że Oscar za rolę Maximusa jest zasłużony? Są ku temu wątpliwości, zwłaszcza że już rok później, w Pięknym umyśle, Crowe udowodnił, że aktorsko stać go na dużo więcej, niż to, co pokazał w Gladiatorze. Dostał już jednak wcześniej nagrodę, więc zapewne decyzją polityczną pozbawiono go jej w 2002 roku. Było to niewątpliwie złe rozstrzygnięcie, bo jak widać, Crowe dużo lepiej prezentuje się w rolach charakterystycznych i to za nie powinien być zasłużenie nagradzany.

Gladiator: zdjęcia z planu

Źródło: DreamWorks/Universal Pictures
+26 więcej
Na koniec pokuśmy się o porównanie Gladiatora do Braveheart - Waleczne Serce – obrazu, który miał premierę kilka lat wcześniej przed dziełem Ridleya Scotta. W obu przypadkach historia jest podobna i w obu nie ma mowy o fabularnych fajerwerkach. Dzieło Mela Gibsona budzi jednak mniej kontrowersji. Bez wątpienia film otoczony jest większym kultem – ma nie tyle oddanych fanów, co prawdziwych wyznawców. Z pewnością lepiej działa na emocje. Gibsonowi udało się mocniej zaangażować widzów w przedstawianą historię. Trudno powiedzieć, gdzie leży źródło sukcesu Braveheart. Na korzyść filmu Gibsona przemawiają na pewno okres historyczny i  miejsce akcji, które nie zostały wyeksploatowane przez kinematografię tak, jak starożytny Rzym oraz sceny bitewne będące do dziś niedoścignionym wzorem filmowych sekwencji batalistycznych. W Gladiatorze walki nie prezentują się tak okazale. Mając w pamięci wspaniale zmontowane starcia z Braveheart, można nawet poczuć się lekko zawiedzionym. Współcześnie kino sandałowe praktycznie nie istnieje. Gladiator miał być produkcją, która pozwoli gatunkowi narodzić się na nowo. Niestety, nic takiego się nie wydarzyło. Konwencja zahaczyła o dno w 2016 roku, proponując widzom żenujący remake klasycznego Ben Hur. Opowieść o herosach walczących w imię dobra przetrwała jednak w innej formie. Zamiast Maximusa dostaliśmy Mścicieli w trykotach, a rolę Kommodusa wciąż odgrywają kolejne czarne charaktery. Starożytność została wyeksploatowana, a filmy historyczne coraz częściej prezentują coraz bardziej ambitne fabuły, niż dawne obrazy nastawione na przygodę i romans. Gladiator jest przedstawicielem starszego myślenia. Obraz ani nie przyczynił się do ewolucji kina, ani nie wzbogacił go o nowe elementy. Przeniesienie klasycznych motywów do współczesności niewątpliwie się udało – twórcy i producenci zarobili na blockbusterze krocie, tak jak niegdyś czynili to hollywoodzcy pionierzy kina sandałowego. Nie lepiej jednak skupić się na szukaniu nowych ścieżek, zamiast na okrągło podążać tą samą udeptaną drogą? Wkrótce ma powstać druga część Gladiatora, lecz czy na pewno jej potrzebujemy? Ktokolwiek jeszcze wierzy, że powrót do kina sandałowego po 2020 roku zaoferuje oglądającym coś więcej niż kopię ogranych schematów?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj