W telewizjach kablowych od wielu lat mamy tzw. seriale jakościowe. Takie telewizji jak HBO, AMC czy Showtime praktycznie od zawsze robiły tytuły składające się z 10-13 odcinków, bo wiedzieli, że tyle wystarczy, aby sprawnie opowiedzieć skondensowaną historię, nie martwiąc się o dłużyzny i zapychacze. To własnie seriale takich telewizji są po dziś dzień uznawane za wyznaczniki jakości tego rodzaju rozrywki, bo to one wyznaczały trendy, zdobywały dzięki temu nagrody i osiągały popularność wśród widzów.
Inaczej to wygląda w amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej. Im zawsze zależało na tym, by wypełnić ramówkę sezonu od września do maja, więc działają zupełnie inaczej niż kablówki. Niektóre seriale przecież są emitowane z przerwami przez ten okres, bo mają średnio po 22 odcinki. Wówczas mówiono o tzw. pełnym sezonie, ale to często nie szło w parze z jakością. Na tyle odcinków trafiały się tzw. zapychacze, które mówiły dosłownie o niczym i nie miały rozrywkowego charakteru. Pamiętam jak w latach 90. był jeszcze trend odcinków retrospektywnych, czyli obsada kręciła dwie-trzy sceny nowe, w których rozmawiali o czymś, co się wydarzyło, a my oglądaliśmy po prostu sceny z poprzednich odcinków. Na szczęście ten ostatni element odszedł w niepamięć, a kwestia długości sezonów powoli się zmienia.
Ten trend rozpoczął się dość powoli kilka sezonów temu, a obecnie nabiera na popularności. Teraz amerykańskie stacje, zamawiając pełny sezon, nie idą już w 22 (a często było to też 24!) odcinki, a w 15-16 odcinków maksymalnie. Wydaje się, że powoli producenci i włodarze zaczynają rozumieć, że zasada "mniej znaczy więcej", jest po prostu bardziej opłacalna długoterminowo. Prawda jest taka, że wiele tytułów z tzw. pełnym sezonem pod koniec łatwo się wykładała jakościowo, a to tym samym wpływało na obniżenie wyników oglądalności. To wszystko budowało samo napędzający się proces, który ostatecznie przez błędne decyzje włodarzy, doprowadzał do rychłej kasacji seriali. Zamiast więc mieć 5-6 sezonów serialu, który będzie zarabiać na siebie na całym świecie, twórcy mają może dwa sezony, o których wszyscy szybko zapominają. Po co więc w to brnąć?
Tak naprawdę to zaczęło się wraz z modą na tzw. limitowane seriale, czyli produkcje z ograniczoną liczbą odcinków, często ze znanym nazwiskiem w obsadzie i zamkniętą historią. Ogólnodostępne telewizje też się za nie zabierały. Co prawda, z różnym skutkiem, ale próby były podejmowane. Branża zaczęła wyczuwać, że bardziej opłacalne jest robienie trzech tytułów z 15 odcinkami, niż dwóch mających po 24 odcinki. To siłą rzeczy wpływa na jakość opowiadanej historii, na jej siłę, wydźwięk, budowania postaci i emocji. Przy mniejszej liczbie odcinków twórcy nie muszą dumać, jak wypełnić oczekiwania zamówionego sezonu, a bardziej skupiają się na tym, by opowiedzieć historiach w liczbie odcinków, która im pasuje. Ta dynamika zmienia się, ale sam proces jeszcze trochę potrwa, zanim się ukształtuje. Wydaje się, że jest to krok w dobrą stronę.
To nawet jest widoczne w obecnym sezonie przy topowych nowościach największych amerykańskiej telewizji. Takie tytuły jak Manifest, Magnum P.I., God Friended Me czy FBI dostały zamówienie pełnego sezonu. Ciekawe jest to, że ostatnio rzecznicy stacji nie chcą mówić o liczbie odcinków. Kiedyś ta informacja była standardem i jak się mówiło o pełnym sezonie, każdy wiedział, że chodzi o 22 odcinki. W przypadku nowych tytułów mamy jedynie nieoficjalne poszlaki w amerykańskich mediach, że liczba odcinków będzie w okolicach 16-18 odcinków. Nie jest to oczywiście ten sam standard co w kablówkach i VOD (10-13), ale na pewno krok w dobrą stronę.
Zresztą w Europie to było obecne długo wcześniej niż w USA. Skandynawowie i Brytyjczycy lubują się w bardzo krótkich sezonach, które czasem maja dosłownie po kilka odcinków (np. Sherlock czy Luther). Być może inspiracja do tego typu tworzenia narracji wyszła właśnie stąd, bo amerykańscy twórcy są świadomi jakości tych europejskich seriali. Można o tym się dowiedzieć z różnych wywiadów. I nie da się ukryć, produkcje pokazują jakość godną naśladowania. Telewizje ogólnodostępne na razie raczkują w tym temacie, powoli zdając sobie sprawę, że większa waga jakości ma znaczenie. Takim sposobem to twórcy będą dyktować, ile odcinków potrzebuje pełny sezon, a nie stacja, do której oczekiwań często trudno się dopasować.
To też ma miejsce w Polsce, gdzie w ostatnich latach mamy bum na seriale osiągające coraz lepszą jakość. Często przecież padają słowa o tym, że niektóre tytuły zbliżają się do światowego poziomu. Ciekawe jest to, że tytuły wpisują się we wzorzec europejski nie amerykański, czyli mają krótkie sezony sięgające maksymalnie 10 odcinków. Można tu wymienić - podobnie jak w USA - tytuły stacji płatnych jak Bez tajemnic. Belfer, Wataha czy Kruk. Szepty słychać po zmroku. W stacja ogólnodostępnych najwięcej prób podejmuje TVN z takimi serialami jak Belle Epoque, Pułapka i ostatnio Pod powierzchnią. Patrząc na opinie, to dwa ostatnie podejścia TVN-u można uznać za sukces, bo rozwój jakości jest odczuwalny. A przecież były też próby AXN ] oraz TVP. Świat polskich seriali nabiera rozpędu i z czasem podejmowane próby mogą być coraz lepsze.
Wiadomo, że tworzenie krótszego serialu niż 22 czy nawet 13 odcinków nie determinuje jego jakości. Traktuję to raczej jako punkt wyjścia do chęci zrobienia czegoś przemyślanego i dopracowanego, bo to daje potencjał do opowiedzenia historii, która utrzyma zaangażowanie widza od początku do końca. Biorąc pod uwagę choćby seriale Netflixa wszyscy wiemy, że nie zawsze to wychodzi, ale udanych prób jest jednak więcej, niż tych kończących się totalną porażką. To jest własnie kierunek na przyszłość, gdyż z takim podejściem to historia będzie determinować liczbę odcinków danego sezonu, a nie - tak jak jest od lat - oczekiwania wypełnienia pewnego schematu. A to może być zmiana na lepsze.