Jest to zjazd organizowany od początku do końca przez fanów dla fanów (w odróżnieniu od spotkań odbywających się na kontynencie amerykańskim, które organizuje wyspecjalizowana firma). Konwent generalnie składa się z paneli, photo-opów (indywidualnych zdjęć z idolami), autografów oraz czatowania z aparatem przy przejściu pomiędzy salami, czy aby nie ukaże się w nich Ktoś. Panele same w sobie są niesłychane, tym bardziej że wszyscy wypuszczeni na scenę aktorzy są czystymi samograjami - cokolwiek by nie robili, robią to dobrze, odpowiadając na poważne lub mniej poważne pytania i wygłupiając się z wdziękiem. Jus in Bello toczy się przez dwa i pół gorących majowych dni w hotelu Hilton tuż przy lotnisku Roma Fiumicino. Słowo wyjaśnienia dla tych, którzy nie wiedzą. Na JIB-ach (jak na wielu tego typu zjazdach) jest kilka rodzajów wejściówek: Angel Pass, Demon Pass, Sinner i Hunter - z odpowiednimi priorytetami, oczywiście. Huntery nie mogą wejść na panele, Demony nie mają autografów wpisanych w wejściówkę, ale na panelach siedzą dosyć blisko sceny, za to Angele mają niemal wszystko i biorą udział w coctail party w pierwszym dniu konwentu. Za photo-opy i tak płaci się osobno, podobnie jak za wydarzenia dodatkowe - np. koncert Roba Benedicta z zespołem czy Jasona Mannsa oraz meety and greety. Ceny? Np. za Angel pass płacimy ok. 450 euro, za Hunter Pass – ok. 150 euro, natomiast za photo-op z kimś z wielkiej trójki - 80 euro, pozostali - od 15 euro wzwyż. Nocowanie w Hiltonie bywa zabójcze, nawet ze zniżką dla konwentowiczów (jakieś 200 euro za noc), więc szczerze polecamy nasze rozwiązanie - nocowanie we Fiumicino, miasteczku oddalonym jakieś 7 km od lotniska w pensjonacie typu bed and breakfast (ok. 70 euro za noc).
autor: Monika Kubiak
 

Piątek

W piątek pojechałyśmy zarejestrować się na konwent. Spotkałyśmy mnóstwo fanek różnych rozmiarów, dostałyśmy zabawnie opisane passy (drink me) i programy (obsada "SPN" jako postacie z "Alicji w Krainie Czarów"). Widziałyśmy przemarsz wszystkich zaproszonych gości prócz wielkiej trójki (Felicia Day jest taka drobniutka), po czym dumne i blade poszłyśmy z Hermi na salę z panelami, gdzie w upojeniu obejrzałyśmy panel Roba Benedicta (Chuck) i Jasona Mannsa (wspomnienia z ToughMudder), Marka Shepparda (cały czas chodził po Sali, przerażając fanki, które zagadywał i siadał im na kolanach) i Mishy Collinsa (jak się czuł Castiel po łomocie od Deana – „ał”). Kilka słów o samych panelach? Mój angielski jest taki sobie, więc za wszelkie błędy logiczne i merytoryczne serdecznie przepraszam, ale oto co zapamiętałam najbardziej. Rob Benedict i Jason Manns zabłysnęli na początek, twierdząc, że usłyszeli „stage sex” zamiast „stage selfie” wprowadzającego i zastanawiali się, jak to będzie wyglądało… Opowiadali, w jaki sposób piszą piosenki – Rob chodzi, a Jason wlewa w siebie kolejne kawy i jest dobrze „nakofeinowany”, Jason obiecał nowy album z coverami z grupą przyjaciół (mhm, pomyśleliśmy, mów tak dalej, o ile masz na myśli Jensena), wspominali ToughMudder – bieg z przeszkodami organizowany w wielu miejscach na świecie, a zwłaszcza tunel wypełniony gazem i przeszkodę z drutami pod napięciem – co któryś miał silniejsze wstrząsy, co plastycznie pokazywał Rob, który sam przyznawał, że mu zabraniali przechodzić (przecież kilka lat temu miał udar), ale się zapierał w typie „nie rób tego” kontra „zrobię to”. Podobno Jason był niezastąpiony przy podsadzaniu reszty drużyny, a Jared przy wciąganiu na górę. Rob mówił także o imprezie po ToughMudder u Jensena w domu, na której smacznie zasnął na kanapie, chociaż nad głową Jason, Jensen, Richard i Jared urządzili głośne jam session. Nie mniej frapujące były opowieści o niemal przezroczystym prysznicu, jaki mieli w pokoju hotelowym, z paskiem w strategicznym miejscu (jak to określił Rob, strategicznym nie dla wszystkich, biorąc pod uwagę wzrost), i że prawdopodobnie brano ich za parę, bo witały ich płatki róż na łóżku i szampan w wiaderku. Panel Marka Shepparda był jednym wielkim strachem, że nieobliczalny, sarkastyczny i straszliwy Mark stanie nad tobą jak Nemezis lub zagadnie znienacka, wyłaniając się zza pleców. Tak, Mark cały czas krążył po sali lub prześladował ofiary przy mikrofonach – w tym wypadku przydawały się stalowe nerwy. Nie odpowiedział na żadne pytanie, za to twierdził, że nie potrzebuje zwierząt, bo ma dwóch nastoletnich synów, bez przerwy dopytywał się o pingwina i domagał się czekolady oraz raz po raz oznajmiał, że zginie w finale, zabity przez chomika. Twierdził, że w „Prisoner” pokonał kulę z pułapką na demony, bo jest cholernym Crowleyem, który pluł nadzieniem z placka z wiśniami, pocałował starszą panią, która zaczęła pytanie od pochwał, uznał, że jego przezwiskiem może być „Borys”, a na pytanie ellaine, jak się współpracowało z Ruth Connell, odparł, że jest ruda, szkocka i denerwująca. Misha tłumaczył, że w oryginale bójka między nim a Deanem w „Prisoner” miała być wzajemna, ale doszli do wniosku z Jensenem, że lepiej będzie, jeśli Castiel będzie się tylko bronił, nie atakując. Zapunktował, bo na pytanie, jak się czuł Castiel po tym mancie, odparł krótko i zwięźle – „ał”, nie wdając się w „romantyczne” uczucia. Cudnie podrabiał angielski z rosyjskim akcentem; pokazał breakdance (podobno w szkole nawet breakdance nie pomógł mu zyskać na popularności, bo był uważany za freaka); na pytanie o to, jakiego koloru byłby smok, na którym by latał, po zastanowieniu się, jaki rodzaj „ujeżdżania smoka” fanka ma na myśli, wybrał róż; wspominał, jak wspiął się na wzgórze, by lepiej wczuć się w Castiela, a i tak jedyna rada od reżysera przy pierwszym odcinku brzmiała, by był mniej „spooky”.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj