Sobota

W sobotę spóźniłyśmy się z Hermi na oficjalne otwarcie i załapałyśmy jedynie na rzucanie światełkami w tłumek na sali. Obejrzałyśmy panel Felicji (cudowny z niej nerd) – z lekkimi wyrzutami sumienia, bo po piątkowym zamieszaniu nie obejrzałyśmy jej panelu z Osriciem, na którym opowiadała o miłości do gier komputerowych, panel Jensena („Sweet Home, Alabama” z gitarą, w którą wplótł słowa, że tęskni za bratem Jaredem), Roba i Jima, Osrica i Marka (Mark znowu krążył po sali), kolejny Jensena, który został jakiś czas na panelu Roberta i Mishy, nim wywołano go do autografów. Felicia opowiedziała anegdotę, jak nagrała reklamę jogurtu, ale nie wygrała castingu na podkład własnego głosu. Dowiedzieliśmy się, że jej ulubionym reżyserem jest Wes Anderson (bo - tak jak on - kocha motyw drzwi), ulubioną książką - „Christian Dark” o dziwce o złotym sercu, a za najgorsze uważa książki Miny Banes o zmiennokształtnych dinozaurach; z gier bardzo lubi „Dragon Age”, chciałaby zagrać kukiełkę w „Dark Crystal”, być Sheldonem z „Teorii wielkiego podrywu” albo Felicity z „Arrow”, a może żeńską wersją Doktora Who z towarzyszem, który często chodziłby bez koszuli. Uwielbia „Buffy”, w której pod koniec grała, z hogwartowskich domów wybrałaby Ravenclaw (przezabawnie pokazywała ruchy dla wszystkich domów), a księża we Włoszech są seksowni prawie jak kowboje w Teksasie. Na poważniej, zachęciła i wsparła kobiety, by nie wstydziły się grania w gry czy oglądania fantastyki i nie dawały sobie wmówić, że są przez to dziwne. Popieram. Wspomniała także, jak bardzo się ucieszyła, że ma zagrać w dodatkowym odcinku "Supernatural", po czym Robert Singer załamał ją wieścią, że jej postać ginie.
Autor: Monika Kubiak
  Panel Jensena. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że zasięg ramion Jensena jest imponujący. Kiedy rozkłada ręce, może konkurować ze statuą Jezusa z Rio de Janeiro. Poza tym potrafi pić z butelki, lejąc wodę prosto do gardła i się przy tym nie krztusząc. Co czasami czyni i Dean. I jest niezły w utrzymywaniu równowagi - na scenie JIB 6 był urządzony mały plac zabaw z piłeczkami, hula hop, serso i mnóstwem zabawek, w tym mini rowerkiem, a właściwie dwoma kołami z ramą. Ja bym nie utrzymała równowagi na czymś podobnym przez pół sekundy, Jensen przejechał na nim niezły kawałek – ergo, potrafi utrzymywać równowagę jak linoskoczek. Podpuścił, że właśnie dostał filmik z gag reelami z 10 sezonu (aktorzy dostają je wcześniej, by ewentualnie wykasować „co bardziej zawstydzające” fragmenty, a zawsze się takie trafiają, ale godzą się na nie) i może go puścić wszystkim, choć wtedy by go pewnie zwolnili. Użalił się, że Sam i Dean chwilowo nie poczują piasku między palcami u stóp. Jedna z fanek zadała pytanie, które było na pól obraźliwe, a na pół pochwalne, a mianowicie zaczęła od tekstu, że gdyby jej przyjaciel był chory, to by przy nim siedziała, a gdyby to ona miała rocznicę ślubu, wybrałaby się gdzieś z mężem, ale bardzo mu dziękuje, że przyjechał do Rzymu. Na miejscu Jensena zazgrzytałabym zębami, lecz on uprzejmie odpowiedział, że ma wyrozumiałą żonę, która go nieustannie wspiera, a poza tym jest z rodziną, rodziną "SPN". Usprawiedliwiał Johna Winchestera, że jakimkolwiek by nie był ojcem, starał się być mentorem i o to, by jego chłopcy przetrwali. Przyznał, że założenie profilu na Twitterze i Facebooku zmieniło go, stał się bardziej otwarty – zwłaszcza po narodzinach JJ (córka Jensena), zyskał nowe relacje z fandomem, bardziej emocjonalne. Na pytanie, po co warto żyć, odpowiedział poważnie, że dla samego życia, które jest wartością samą w sobie. Spytał żałośnie, czy nie ma pytań o Deana, więc natychmiast spytano go, czy walka z Castielem w „Prisoner” była nawiązaniem do łomotu, jaki niegdyś w krypcie Lucyfera sprawił Deanowi Castiel, ale przyznał, że to raczej szczęśliwy zbieg okoliczności. Stwierdził, że sama bójka niesamowicie mu się podobała, tym bardziej że mógł bezkarnie uderzać kaskaderem o stół i rzucać na podłogę – a że ten był lżejszy od Mishy, niemal pofrunął. Wspominając o dublerach, opowiedział o Todzie, z którym grał m.in. w „The End”, w którym granie dwóch wersji Deana było prawdziwym wyzwaniem. Gdyby jako Jensen mógł coś powiedzieć do Sama, wybrałby radę, by nie poddawał się w kwestii ratowania brata. Podpuszczony przez tłumek na sali, sięgnął po gitarę (podobno miała na sobie napis "nie dla Jensena") i chwilę pograł, po czym już nie wypuszczał jej z rąk. [video-browser playlist="703989" suggest=""] Zagadnięty o historie niesamowite, opowiedział, że kiedyś, gdy już leżeli w łóżku, usłyszeli dziwny stukot. Danni zerwała się, powiedziała, że coś lub ktoś jest w domu, a on na to: „Daj, spokój, weź sól, rozsyp pod drzwiami i chodź spać”. Ulubiona zabawa JJ? Gonić tatę, który udaje klauna, a wraz z nią goni go większy pies, Oskar, który ma w zwyczaju przy okazji zatapiać zęby w nogawce, aż wszyscy troje lądują na podłodze w jednym wielkim kłębie. W biegu z przeszkodami w rodzaju ToughMudder chcieli wziąć udział z Jaredem już w zeszłym roku, ale Jared wybił sobie bark. Obiecał, że niedługo zobaczymy filmik z ToughMudder, pewnie wypuści go Richard, i że było to świetne przeżycie zespołowe. Co do tego, że w jednej ze scen z „Soul Survivor” przypominał Jacka Nicholsona z „Lśnienia”, przyznał, że jako reżyser zrobił to nieświadomie, ogląda sporo filmów i inspirują go na różne sposoby, czego sobie nie uświadamia. Co Dean ceni w Samie? Wzrost, młodzieńczy wygląd, broń Panie nie włosy i na pewno także chciałby być bardziej „analityczny”, bo zwykle, jak to Dean, podąża za głosem serca. Na poważniej, on sam ceni sobie intelekt Jareda, więc Dean z pewnością ceni sobie intelekt Sama. Ulubiony moment na planie? Kiedy z Jaredem po raz pierwszy usłyszeli na żywo piosenki musicalowe z „Fan Fiction”, bo pomyśleli sobie, że to "Supernatural" w pigułce. Ponownie poproszony o zagranie choćby kawałka piosenki, zagrał i zaśpiewał „Sweet Home, Alabama”, odrobinę myląc się w grze, ale za to wplatając w tekst słowa, że „tęskni za bratem Jaredem” i że powinniśmy przesłać mu gromkie pozdrowienia. [video-browser playlist="703988" suggest=""] Na wspólnym panelu z Robem Jim Beaver pojawił się w koszulce z napisem „Idjits”, a na pytanie, skąd bierze takie fantastyczne koszulki, odparł spokojnie, że z Internetu albo zostaje nimi obdarowany. Przyznał, że Bobby miał w serialu brodę, bo jednocześnie grał w „Deadwood”, gdzie kazali mu ją nosić. Fajnie opowiadał o nawiązaniach popkulturowych, np. śmierci BB Kinga i że Osric nawet nie wiedział, kto to, więc go pobili (żartował, oczywiście). Rob ponownie wrócił to ToughMudder – 10 mil, 24 przeszkody, 3 godziny, a najlepiej wychodziło mu bieganie, co mu zostało po szkole, w której ciągle uciekał. Jim pocieszył, że nie musimy się martwić o Jima w Niebie, bo anioły zesłały go na JIB 6. Słowo mądrości od Jima – nigdy nie ubierajcie się jak Osric. Na koniec Rob chwilę pośpiewał. Osric na panelu z Markiem w istocie zjawił się niecodziennie ubrany, bo w stroju z "Assassin's Creed". Mark znowu chodził po sali i straszył, twierdząc, że przez tortury okazuje miłość, i kpiąc z zadających pytania, że to przecież nic trudnego. Nabijał się z Kevina, że przez 3 i pół roku nie potrafił przetłumaczyć jednej strony tabliczki; uderzając o mikrofon, udawał przyspieszone bicie serca; wciąż odpowiadał „nie” – jednym słowem, robił za „enfant terrible”. Stwierdził, że jedyną różnicą między "Supernatural" a "White Collar" jest ładniejsza obsada, Crowley ma czerwone oczy, bo zaczynał jako demon z rozdroży, a gdyby miał się przebierać tak jak Osric, wybrałby naburmuszonego Zająca Wielkanocnego ze „Strażników marzeń” lub Totoro. Osric zapewnił, że Mark jest profesjonalistą, a Misha próbuje być takowym, ale z opowieści o łaskotaniu na planie, którego dopuszczał się zarówno Jared, jak i Jensen, zaczęło wynikać, że oni nie do końca, co Mark puentował zadawanym co chwila pytaniem „Uważasz tego i owego za nieprofesjonalnego?”. Chwila gry w badmintona i na scenie ponownie pojawił się Jensen. [video-browser playlist="703990" suggest=""] Przeprosił, że na części photo-opów miał „pomidorowe oczy” ze zmęczenia. Stwierdził, że jako reżyser ma styl „supernaturalowy”, a jego główna zasada polega na tym, że jeśli obiekt się nie porusza, należy poruszać kamerą i odwrotnie. Mówiąc o różnych wersjach Deana, podkreślił, że jest różnica pomiędzy zmiennokształtnym udającym Deana a demon!deanem, który wciąż jest Deanem. Zgodził się, że Dean byłby dobrym ojcem, w końcu miał wprawę w opiece nad dzieckiem z Samem, ale w serialu nigdy nie będzie mu to dane na dłużej, bo nie chciałby nikogo wciągać w swój koszmar. Przyjął podziękowania od fanki za zaangażowanie się w walkę z depresją – serial jest o dwóch braciach, którzy nigdy się nie poddają, więc jeśli podąża tą drogą, jest na dobrej drodze. Zapytany, czy woli określenie „deancas” czy „destiel”, z szelmowskim uśmiechem odparł, że oba, żadne, nie ma preferencji, ale „nada, zero, niet”. Wspominał, że trafił do show-biznesu już jako 18-latek i nie bardzo wiedział, co chce robić w życiu, a gdyby nie został aktorem, wybrałby coś związanego z wodą – może zostałby rybakiem? Tak czy inaczej, wybrał profesję, która sprawia mu radość, czego i innym życzy. Na zagajenie „Dziękuję, że jesteś taki wspaniały” odparł skromnie i z (udawanym) zawstydzeniem „Proszę bardzo”. Na koniec, zapytany o to, jaki morał zawierałaby książka dla dzieci, którą by napisał, zastanawiał się na głos, że zawsze lubił historie o niedźwiedziach, mogłyby być także o żółwiach, bo są mądre i długowieczne, po czym zawiesił się kompletnie, by po chwili zrozumieć, że to zrobił, i z rozbrajającym uśmiechem przyznać, że powinien pamiętać, iż nie należy zawieszać się publicznie. Uratował go Misha, który szykując się do własnego panelu z Robertem Singerem, zaczął udawać fankę i przemawiać z potwornym włoskim akcentem. Był to pierwszy w życiu panel Roberta Singera, więc czuł się trochę nieswojo – Misha i Jensen (który powinien zejść ze sceny, ale się zagapił) wspierali go dobrymi radami, np. Jensen radził, by pozwolił fandomowi się pokochać, bo to wspaniała dawka energii. Na pytanie, jaki byłby Dean jako anioł, Robert odparł nieco złośliwie, że do tej pory nie widział anielskich momentów u Deana, na co Jensen zripostował, że to dlatego, że on w prawdziwym życiu jest aniołem. Misha wykazał się odpowiedzialnością, a by fani nie zadawali niezbyt mądrych pytań, sam spytał, w jaki sposób Robert znalazł się w ekipie "Supernatural" jako scenarzysta, reżyser i producent. Zadzwonił do niego Eric Kripke, który potrzebował specjalisty, a chętnie się zgodził, bo już widział pilota. Misha poparł, że pracował przy wielu przedsięwzięciach, ale tylko na planie "SPN" czuje coś szczególnego jak w rodzinie, że rodzina "SPN" jest wspaniała, a Jensen dodał, że i ekipa serialu jest rodziną, większość z nich pracuje od samego początku lub przez wiele, wiele lat. Misha przypochlebił się, że na wieść o tym, że odcinek będzie reżyserował Robert, wszyscy się strasznie cieszą. Na pytanie, czy John w tej chwili zapolowałby na własnych synów, Robert odpowiedział, że po Mary John najbardziej na świecie kochał synów, więc nie sądzi - raczej próbowałby im pomóc. Jeszcze raz wspomniano o wyzwaniu, jakim jest reżyserowanie i granie w tym samym odcinku. Jensen mówił o tym, jak reżyserował i grał demon!Deana, tym trudniejszego do zagrania, że wciąż był Deanem, choć pokręconym, ale z drugiej strony wyzwanie to coś, co cieszy, coś, co robią. Robert przyznał, że z punktu widzenia reżysera warto stawiać aktorom nowe wyzwania, zwłaszcza po 10 latach grania w tym samym serialu, acz ci aktorzy nie znają granic. Jensen z Mishą zaprezentowali sposób reżyserowania przez Roberta, Misha kolejno udawał Jensena (bowlegsy) i Jareda, a Jensen Roberta – pożyczył okulary, chodził pochylony krokiem Johna Wayne’a i nic nie mówił, tylko gestykulował. Zauważył, że jego scenopis, gdy reżyseruje, jest pełen wykresów, diagramów, dopisków wszystkimi kolorami tęczy, a Roberta Singera - czyściutki, co najwyżej z dopiskiem „zbliżenie”. Robert się obruszył, że czasami są jeszcze gryzmołki, a Jensen podsumował, że Singer gryzmoli, jak się nudzi. I że wyreżyserował aż 23 odcinki "Supernatural". [video-browser playlist="703996" suggest=""] W sumie z Hermi nie planowałyśmy tego dnia photo-opa z Jensenem, ale że i tak miałam na sobie sukienkę w kropki... Stanie w kolejce dla Demonów i Sinnerów jest o wiele przyjemniejsze niż w kolejce dla Hunterów i zdecydowanie szybsze. Usiłowałyśmy wymyślić, jak się ustawić do zdjęcia, i miałyśmy sto pomysłów na minutę (z moich najbardziej podobał mi się ten, w którym udaję, że coś piszę, a Jensen zagląda mi przez ramię z przerażoną miną „Dlaczego mi to robisz?”), ale i tak skończyłyśmy z hugiem, bo inaczej się nie dało - Jensen sam pchał się w objęcia, hi, hi. Podobnie jak w zeszłym roku, kiedy tylko weszłam na salę photo-opów, dostałam zeza, żeby nie spuścić go z oka i móc się napatrzeć do woli. Po pierwsze, co już wielokrotnie powiedziano, Jensen porusza się z niesamowitą gracją. Może ma szpotawe kolana, ale niosą go jak sprężynki, leniwie, lecz szybko i z wdziękiem. Koszula w ciemnobrązową kratę, nieco rozpięta na przedzie (och, tak!), jaśniejsze dżinsy, jasnobrązowe sznurowane buty, niewielka rudawa bródka w stylu patchy, może nierówna, ale urocza, cudowne kurze łapki w kącikach oczu (szarozielonych i jakby pociemniałych, pewnie ze zmęczenia, o którym świadczyły też czerwone obwódki i podpuchnięcie), prościutki nos z takim malutkim garbkiem i zabawnymi liniami wzdłuż skrzydełek, seksowne kiełki pokazywane w uśmiechu, piegi (tak, tym razem widziałam piegi) oraz niesłychana uprzejmość i życzliwość promieniujące z niego jak z latarni morskiej. Jako że Hermi przede mną poprosiła o uścisk i otrzymała bardzo porządny, drżącym głosem poprosiłam o podobny, podchodząc do niego z wyciągniętymi rękoma, po czym Jensen zaskoczył mnie, tygrysim skokiem ustawiając się do zdjęcia i zniżając do mojego poziomu. Autentycznie wykonał przyskok z przysiadem, wdzięcznie wyciągając jedną nogę w bok i przygarniając mnie do siebie. Poczułam jego ręce na plecach, zacisnęłam swoje na mięciutkiej flaneli (dobrze, że nie niżej, bo moje ręce niebezpiecznie zmierzały w dół), moja głowa tuż przy jego (a wciąż sięgałam mu do ucha, mimo że się pochylił), ciągle roześmiany Jensen zrobił dzióbek i na sekundę odpłynęłam. Odmóżdżenie? Totalne! Wydusiłam z siebie podziękowanie, podziękował mi za podziękowanie (pełny Wersal) i zataczając się, wyszłam z sali photo-opów wprost na czekającą na mnie Hermi, gdzie przytuliłyśmy się do ściany, popiskując. Uważam, że popiskiwanie jest nieodłączną częścią fangirlingu i kto tego nie czyni, nie wie, co traci. Nasze photo-opy w porównaniu z photo-opem Fiekchen, która z wrażenia chodziła po całej salce, nie mogąc się wydostać i grzęznąc obcasem w kartonach oraz - jak się domyślam - rozśmieszając tym Jensena (bo śmiał się szeroko na photo-opie z Natty), okazały się skromne. Oczywiście kiedy już odebrałyśmy zdjęcia, wszystkie jęczałyśmy, że wyglądamy fatalnie, ale kląskałyśmy nad Jensenem, nieodmiennie prześlicznym bez względu na wyraz twarzy. Dziewczyny, czyli Natty, Fiekchen i Asiek33, polowały na niego także w przejściu (zwykle oblężonym przez tłumek rozradowanych fanek) i mogą się pochwalić niejednym sukcesem „filmikowym”. Mnie najbardziej rozbawił Jensen, który przechodził sobie leniwym krokiem dachowca, po czym znienacka doskoczył do fanki, która robiła zdjęcie, i nieźle ją przestraszył. Co do przemarszów, Hermi ze dwa razy niemal nie stratowała Osrica, który - jakby nie było - jest niewielki; nawet ja się o niego otarłam (bez podtekstów). Wieczorem miałyśmy z Hermi drugi photo-op, z Felicią i Osrikiem, do którego podeszłyśmy bardziej na luzie, a oboje okazali się przeuroczy – Felicja była kolorowa jak rajski ptak, w prześlicznej kwiatowej bluzce, a Osric obnosił się ze wspaniałym strojem z "Assassin's Creed". Photo-op z nimi przyniósł mnóstwo uśmiechu i radości życia. Był to także dzień polowania na autografy. Z Hermi miałyśmy większość autografów z poprzedniego roku, ale i tak odezwała się w nas żyłka łowiecka. Nie powiem, Demony mają sto razy lepiej od Hunterów, które biedne czekają za taśmami w kąciku na zmiłowanie ochroniarzy, którzy do zmiłowania wcale nie są tacy skorzy. Do Jensena po autograf trafiłam pod wieczór, więc był zmęczony. Sam mówił, że nie spał wiele poprzedniej nocy. Domyślam się, że wysyłał Jareda do domu, bo tajemnicą poliszynela jest, że ten doleciał z Genewy do Rzymu, ale był w takim stanie, że zatroskani przyjaciele zapakowali go z powrotem w drogę, tym razem do Austin. Swoją drogą, kolejnej nocy Jensen także nie przespał, bo cała ekipa siedziała do późna w rzymskiej knajpce. Nic dziwnego, że niedzielne panele rozpoczęły się z godzinnym opóźnieniem. Jensen miał jeszcze bardziej zaczerwienione oczy i zdecydowanie musiał się zdrzemnąć przed panelem z Mishą, bo wtedy wkroczył na scenę jak młody Bóg.
Autor: Monika Kubiak
  A więc – przy autografach był zmęczony i podpisywał trochę jak automat, ale starał się na każdego spojrzeć choćby na sekundę. W większości miałam przed sobą ciemną główkę (Jensen przechodzi z ciemnego blondyna na szatyna) i szeroką, zadbaną dłoń (ze srebrną obrączką) piszącą zamaszyście po mojej pocztówce (kupiłam fajną rysowaną pocztówkę „rzymską” z Samem na skuterze, Deanem z zakupami i Castielem ciągniętym za resztą jak balonik z torbami od Versacego). Kiedy jednak zaczęłam mówić przygotowaną mantrę, że mam prezent od koleżanki, która go kocha, ale nie mogła być na JIB 6 i przesyła mu bursztynową wiewiórkę, spojrzał na mnie wielkimi ciemnozielonymi oczyma (podkrążonymi), spojrzał na wiewiórkę i roześmiał się serdecznie, tak jak tylko on potrafi – gardłowo, perliście, z odrzuceniem głowy do tyłu. Oczywiście nie zapomniał podziękować (ach, ten głos). Właśnie, a propos głosu Jensena - jest jak miód z whisky, leciutko schrypnięty, głęboki. Niewiele różni się od głosu Deana. Ciekawe, że śpiewa w o wiele wyższym rejestrze, miękko i czysto. Żeby było śmieszniej, podczas JIB 6 dowiedziałyśmy się, że Jensen nie przepada za czasownikami i często, zwłaszcza przez telefon, mówi skrótami. Na przykład Rob zacytował zaproszenie na ToughMudder: „Rob. Ackles. ToughMudder. Saturday. Race”. Krótko mówiąc, ten seksowny głos jest stworzony do wydawania rozkazów. Ale jeszcze seksowniejszy i głębszy ma Mark Sheppard – nie można mu nie ulec. Misha był równie zmęczony co Jensen, ale niektórych zagadywał (na przykład spanikowaną Fiekchen, dla której był to pierwszy autograf), Tahmoh okazał się przemiły, Rob przesłodki i do zjedzenia (uwielbiam kieszonkowego Roba, maskotkę i piłeczkę pełną energii, mimo przebytego udaru – pisanie idzie mu jeszcze tak sobie, ale się tym nie zraża), Richard uśmiechnięty, ale mniej skory do figli niż zwykle, Osric grzeczniutki (pogadaliśmy o imieniu Monika, brzmiącym bardzo podobnie w kilku językach, a Natty i Fiekchen obiecał, że kiedyś przyjedzie do Polski), a Mark uraczył mnie „Thank you, darling” tak seksownym głosem, że nogi się pode mną ugięły. Jednak byłyśmy z Hermi na tyle zmęczone, że w sobotę nie zostałyśmy na koncercie Jasona Mannsa. A szkoda. Za to w Lido di Ostia odzyskałyśmy siły, połaziłyśmy nad morzem, odkryłyśmy główną promenadę, knajpki, muzykę, mnóstwo rodzin z bambini (o 22 w nocy, u nas uchodziliby za wyrodnych rodziców) i uczciłyśmy dzień znakomitą pizzą a la carbonara (smakowała wybornie).
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj