Poniedziałek

W poniedziałek wyspałyśmy się za wszystkie czasy i w południe pojechałyśmy do Rzymu. Okazało się, że z Lido jest świetne połączenie kolejką podmiejską na stację końcową St. Paulo, z której można przesiąść się do metra. Pogapiłyśmy się na Piramidę, Circus Maximus, Koloseum (gdzie Natty nurkowała po zakrętkę od napoju Hermi, która miała tendencję do wyskakiwania), Forum Romanum, maszynę do pisania i kolumnę Trajana; chłonęłyśmy atmosferę rzymskich ulic, gwarnych, rozpalonych, z tłumami turystów, mnóstwem skuterów i jak najmniejszych samochodów (prym wiodą Smarty, Ka, a nawet Twizy) i już, już zmierzałyśmy w stronę Piazza Navona, kiedy upał nas pokonał, rozpuścił i usadowił w milutkiej knajpce w bocznej uliczce, z przemiłą obsługą znającą kilka słów po polsku. Moja amarciatta była doskonała, a wino - jeszcze lepsze. Nieco już obeznane z metrem pojechałyśmy kawał drogi do Jailbreaku, mieszczącego się niedaleko stacji metra Mammolo pod estakadą i doprawdy wyglądającego jak klub akademicki skrzyżowany ze speluną. Przed jego wrotami spędziłyśmy upojną godzinę, jeśli nie dwie, wysychając na wiór i klnąc ile wlezie, podczas gdy chłopaki sobie próbowali i ustawiali sprzęt. Z pieczątkami na ręku każdy szukał najlepszego miejsca (jedynie staff JIB 6, ekipa "SPN" i wybrańcy mogli sobie przysiąść), Natty z Fiekchen wylądowały w szóstym rzędzie, pstrykały zdjęcia i filmowały ile wlezie, ja przezornie ustawiłam się za dźwiękowcami, skąd miałam doskonały widok nad głowami tłumu na scenę i wąską ławeczkę, na której mogłam się wesprzeć, a Hermi krążyła z aparatem jak wolny elektron. Dzięki zasponsorowanemu przez nią zimnemu jak lód piwu odżyłam. Tuż obok mnie gadał Osric, pod ścianą zasiadał Clif (a gdzie Clif, tam i Jensen), atmosfera się rozgrzewała (jakby i tak nie było cholernie gorąco). Support w postaci Laury Tiburi był niezły, ale koncert na dobre rozkręcił się z pojawieniem Roba, a później Jasona. Rob ma głos przenikliwy, Jason łagodny, a razem stanowią miłą harmonię, co pokazali np. w „Hallelujah”. Clif co chwila wychodził na scenę i robił zdjęcia, Jensen wyglądał zza zasłonki albo wystawiał ręce z aparatem (i bransoletkami, więc wiadomo było, kto zacz), aż wreszcie zdecydował się na „coming out” (przepraszam za skojarzenie) i zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Koszulka z czachą - powoli staje się koszulką koncertową, czapka z nisko nasuniętym daszkiem, szal wciśnięty w kieszeń dżinsów i omiatający podłogę, ale przede wszystkim głos… [video-browser playlist="704012" suggest=""] Zaśpiewali nowy cover „Wagon Wheel”, który do dzisiaj chodzi mi po głowie. Jensen i Jason byli niesłychanie dumni z Richarda, który zaśpiewał drugą zwrotkę, aż przybili sobie żółwika. Rob śpiewał inaczej, co pięknie podkreślało melodię, a później przyszła kolej na „Seven Bridges” (krótka, przezabawna pantomina na początku, w jakiej tonacji powinni zaśpiewać). Pod koniec Jensen niemal „przepchnął się” do mikrofonu, a po chwilowym zejściu ze sceny Jensena i znakomitym "Hallelujah" wszyscy zaśpiewali „The Way You Make Me Feel”, a chórek pod postacią Richarda, Roba i Jensena był przeuroczy – Jensen wymachujący do taktu rękoma w pewnej chwili nie wytrzymał i parsknął śmiechem, a przy zgrabnych obrotach pokazał, że ma ochotę się zastrzelić, ale dzielnie śpiewał i tańczył dalej. Podziękowania seksownym głosem, ręka na sercu, koszulka z czaszką, czapka obrócona daszkiem do tyłu - czegóż chcieć więcej? Żeby zaśpiewali więcej? Ba! Wracałyśmy metrem uśmiechnięte od ucha do ucha, oszołomione, szczęśliwe, niepamiętające, że nogi nas bolą jak cholera, wciąż na nowo przeżywające koncert, a zwłaszcza Jensena i jego przemożny urok i magnetyzm. Cudowny dzień uczciłyśmy przepysznymi lodami w lodziarni w Lido niedaleko naszego lokum – pan sprzedawca trochę się z nas nabijał, ale nałożył nam po kulce lodów (wielkości pięciu polskich kulek) za jedyne 1,50 Euro. Pysznych lodów, oczywiście. Podróż do domu była długa, nudna jak flaki z olejem, pomijając kapitana samolotu, który zawadiacko machał skrzydłami tuż nad Morzem Śródziemnym, od czego dostawałam palpitacji, bo myślałam, że za chwilę zahaczymy o zieloną toń. Stęskniłam się za rodziną (słusznie, jak się okazało, bo pan mąż postanowił zlekceważyć zranienie i mało nie skończyło się na sepsie), a także za Internetem. Fiekchen i Natty jak szalone surfowały po necie na swoich laptopach, my – biedne diabły – miałyśmy tylko smartfony, więc nam się nie chciało. Ach, zdjęcia z tumblera z JIB 6, a także dwóch ostatnich odcinków, poczta, Facebook, nasz portal… Boshh, jestem uzależniona.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj