Od momentu ogłoszenia planów na film o Legionie Samobójców, czekałem, podobnie jak fani DC, którzy doskonale wiedzieli, z czym wiąże się adaptowanie komiksowych historii z nietypową ekipą w roli głównej. Jeszcze wtedy wydawało się, że widowisko z Deadshotem, Harley Quinn czy Kapitanem Boomerangiem, stanowić będzie ciekawą alternatywę dla historii prezentowanych przez konkurencję z Marvela. David Ayer jako reżyser i scenarzysta, stanął przed znakomitą okazją do powiedzenia czegoś więcej w kwestii podejścia do ekranowych wyczynów antybohaterów. Tak ostatecznie się nie stało, bo nawet jeśli ten miał takie ambicje, to studio nie dało mu szansy na ich realizację i w efekcie widzowie otrzymali antyreklamę kina z gatunku superhero.  Wspominanie po latach finalnego produktu powoduje raczej śmiech, niż złość. Dziś wiemy bowiem, że studio zupełnie inaczej podchodzi obecnie do tworzenia swojego kinowego uniwersum. Dlatego też wszystkie doniesienia zakulisowe z planu Legionu Samobójców mogą wzbudzać politowanie, ale z dużą dawką uśmiechu szerokiego jak ten, którym częstował nas Jared Leto jako Joker. Zaraz po premierze okazało się, że data premiery filmu została wyznaczona jeszcze na długo przed powstaniem scenariusza. Na napisanie skryptu David Ayer miał około sześciu tygodni, co jakby uniemożliwia dokładne rozplanowanie oryginalnej historii z taką liczbą bohaterów. Ponoć jednak Ayer wywiązał się ze swojego zadania na tyle dobrze, że ludzie zarządzający wtedy DCEU w Warner Bros. nie mieli żadnych uwag lub mieli świadomość, że nie ma czasu na ich wprowadzanie. Studio jeszcze wtedy inaczej funkcjonowało, to były czasy przed Walterem Hamadą, który wyciągnął DCEU za uszy i wyprowadził z dołka. Wróćmy jednak do 2015 roku, kiedy reagowano jeszcze zbyt impulsywnie i po artystycznej porażce Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, studio pragnęło zmienić kierunek. Okazało się, że nie chcą kolejnej mrocznej i nieco dojrzalszej produkcji – będącej ideą Ayera – i zalecili dokrętki, które miały za zadanie zmianę klimatu filmu na nieco lżejszy.
Źródło: Warner Bros.
Wiązało się to między innymi z tym, że pierwsze zwiastuny były tak skonstruowane, aby zapowiadały wybuchowe widowisko z rozmachem, humorem i wszystkim tym, co skutecznie podekscytowało fanów na całym świecie, także w Polsce. Nieprzypadkowo bowiem Legion samobójców jest w czołówce filmów superbohaterskich, pod względem frekwencji w naszym kraju wyprzedzając między innymi Thor: Ragnarok (688 006 widzów), Avengers: Czas Ultrona (697 489), Aquamana (751 700) i Deadpoola (758 083), osiągając w sumie 773 920 osób na salach kinowych. Kevin Tsujihara, będący jednym z włodarzy Warner Bros., obawiał się, że widzowie mogą poczuć się oszukani tonacją filmu i dokrętki miały skutecznie odwrócić sytuację. Zadbał także, aby firma zajmująca się montowaniem zwiastunów, przygotowała drugą wersję produkcji jeszcze wtedy, gdy David Ayer pracował nad swoją wersją. Ostatecznie otrzymaliśmy pokraczną hybrydę mrocznej wizji autora z dokrętkami montowanymi przez „wesołych” ekspertów od zwiastunów. Wcześniej napomknąłem o ambicjach pokazania antybohaterów na ekranie w sposób ciekawy, oryginalny i sprawiający, że całość mogłaby się wyróżniać pozytywnie na tle filmów MCU. Prawda jest jednak taka, że nawet nie tego oczekiwała większość widzów, bo wystarczyłoby im dostarczyć solidne widowisko, które w okresie wakacyjnym dawałoby dwie godziny przedniej rozrywki. Potencjał przecież ku temu był ogromny, bo nie tylko obsada robiła ogromne wrażenie z Margot Robbie, Willem Smithem i Jaredem Leto na czele, ale też wykorzystane przez twórców postacie same w sobie tworzyły podniecającą perspektywę. Nie trzeba czytać komiksów, żeby mieć świadomość, że Legion Samobójców to nie jest typowa drużyna herosów i na ekranie można było zrobić wiele, nawet w nieco mroczniejszych klimatach. Nie zrobiono ostatecznie nic, a przynajmniej nic, czego wcześniej byśmy nie widzieli, tyle że w okropnej oprawie, wrzucając znane kawałki muzyczne gdzie popadnie, bez większego uzasadnienia i traktując swoich bohaterów w sposób pretekstowy (Deadshot) lub trywialny, wręcz szczeniacki (Harley Quinn). Do tego zamiast dać ciąć swoich przeciwników Jokerowi, pocięto jego wątek i czasem ekranowym przypomina jedynie krótki epizod. Nie jest tez tak, że od całości podchodzono z nastawieniem, żeby tylko odbębnić i zrobić papkę dla gawiedzi, bo w legendy obrosły sytuacje, gdy Cara Delevingne przygotowywała się do roli poprzez bieganie nago po lesie, wyjąc jak wilk, czy ta dotycząca Adewale Akinnuoye-Agbaje, który aby dobrze przedstawić Killer Croca, godzinami faszerował się nagraniami z japońskim kanibalem Issei Sagawą. O sytuacjach z Jaredem Leto nie ma zbytnio sensu wspominać, bo było tego całe mnóstwo i aktor często ma podobne rytuały przy swoich rolach, zatem nie byłoby to reprezentatywne dla przygotowań do Legionu. Faktem jest, że David Ayer wsadził w ten film dużo serducha i praktyka studia trochę jego dziecko oszpeciła. Wersja reżysera zawsze jest lepsza, bo to płynie z jego duszy. Powstaje wtedy coś, co można z czystym sumieniem chwalić lub krytykować. Po latach wciąż trudno winić reżysera za to, co ostatecznie trafiło do kin.
fot. materiały prasowe
Legion Samobójców dostanie jednak szansę rehabilitacji na dużym ekranie, tym razem pod wodzą Jamesa Gunna oraz zupełnie inaczej funkcjonującym studiem jako wsparcie. Gunn przyjął projekt zaraz po tym, jak został zwolniony z funkcji reżysera trzecich Strażników Galaktyki (ostatecznie powrócił do tej roli), zatem wydaje się, że miał pełne poparcie studia i zaufanie w kwestiach artystycznych. Wiemy, że Gunn uwielbia zaszaleć ze swoimi bohaterami, a nie ma przecież lepszej ku temu okazji niż Legion Samobójców, w którym mamy naprawdę dziwacznych antybohaterów. Harley Quinn jest tylko wierzchołkiem góry lodowej i bardzo dobrze, że będzie ona mogła zaprezentować się z nieco innej strony. Świetnie wyszło jej to w Ptakach Nocy, ale wciąż widzowie mogą utożsamiać ją z nieudanym pierwszym Legionem i wypinaniem tyłka do kamery. Szkoda potencjału postaci i samej aktorki, a Gunn w Strażnikach udowodnił, że świetnie radzi sobie na ekranie z drużyną nietypowych charakterów.  Wyzwaniem dla Gunna było pewnie nie tylko to, aby oddzielić krechą poprzedni film lub płynnie rozpocząć swój, napomykając tylko o poprzedniku. Wyzwania nadejdą dopiero teraz, kiedy mamy ukończone dzieło i trzeba będzie tak poprowadzić kampanię, aby tego samego tytułu przekonać widzów do nowego rozdania i zupełnie innej wizji. Wrzucenie do zwiastuna Bohemians Rhapsody i sprawne zmontowanie klipu już raz widzów oszukało, zatem sam jestem bardzo ciekaw, jaką drogę obiorą tym razem.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj