Piotr Piskozub miał swojego arcywroga. Moje nemezis objawiło się 11 sierpnia 2014 roku na sali kinowej jednego z wrocławskich kin, na której rozpoczynał się właśnie seans Guardians of the Galaxy. Podstępny szubrawiec przyszedł do świątyni X Muzy z plecakiem pełnym tanich browarów, raz po raz racząc się nimi i z uporem maniaka komentując ekranowe wydarzenia. Zmowa milczenia, nikt nie chce interweniować, wiadomo, musiałem bronić Drogi Mlecznej. Wizyta pracowników kina rozwiązała problem jedynie na chwilę – w trakcie napisów końcowych było blisko rękoczynów. Jeśli więc niniejszy felieton ma Wam coś powiedzieć o Piskozubie, to wniosek jest prosty: nigdy nie siadajcie podczas seansu którejkolwiek z odsłon Kinowego Uniwersum Marvela obok jegomościa w koszulce z Avengers, jeśli macie zamiar robić cokolwiek innego poza chłonięciem opowieści. Dla mnie to bowiem celebracja, wydarzenie, którego łaknę jak kania dżdżu. Jakież więc było moje zdumienie, gdy podchmielonego łotra spotkałem w życiu jeszcze raz – 3 lata później w kolejce po bilety na Thor: Ragnarok. Facjata ta sama, lecz aura zupełnie inna. Młokos założył t-shirt z podobizną boga burzy i piorunów, przez kilkanaście minut deliberując nad zasadnością zniszczenia Mjolnira. Co tu się, do czorta, wyrabia – myślę sobie i zagaduję dawnego przeciwnika. Od słowa do słowa przechodzimy do dyskusji nad kondycją MCU. Po seansie wypijamy piwo, już można, nawet pięć, wymieniamy się mailami i do dziś prowadzimy owocną korespondencję zatytułowaną wymownie: „Być jak Kevin Feige”. Jeśli bowiem szefa Marvel Studios przyrównamy do pasterza, to ja stałem się jego wierną owieczką. I nie mam nic przeciwko, że goli mnie jakieś trzy razy do roku. Na zdrowie.
Moje Kinowe Uniwersum Marvela – Piotr Piskozub
Rozpoczynamy cykl, w którym nasza redakcja opowie Wam, czym dla nich jest Kinowe Uniwersum Marvela. Na pierwszy ogień idzie Piotr Piskozub, który podzieli się z Wami historią o Avengers, małym króliku i plecaku z piwami.
To jest uproszczona wersja newsa. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję
Jak już doskonale wiemy z filmu Rejs, „na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy”. Redakcja naszego portalu postanowiła więc połączyć siły, by celebrować jedno z największych popkulturowych wydarzeń w historii – 10-lecie Kinowego Uniwersum Marvela. Zbliżająca się premiera produkcji Avengers: Infinity War mało kogo pozostawia obojętnym; mamy to szczęście, że żyjemy w czasach rozpisanych pod dyktando superbohaterów Domu Pomysłów. Możemy przez długie godziny debatować nad tym, który projekt ma na popkulturę ostatnich lat największy wpływ – w moim przekonaniu jest to właśnie MCU. Jeśli macie odmienną opinię w tej kwestii, cóż… Wróćcie za jakieś 10 lat, a wtedy zobaczymy, kto miał rację. W naszym cyklu Kinowe Uniwersum Marvela nie będzie jednak przedmiotem analiz, spekulacji czy rozmaitych porównań. Chcemy opowiedzieć o własnym MCU, bez żadnego zadęcia i pompatycznych fraz, prosto z trzewi i serducha. Składa się bowiem tak, że całe przedsięwzięcie nie tylko rozpala nasze umysły, ale i zaczyna wyznaczać rytm codzienności. I właśnie o tym będzie ten tekst – o kinowym projekcie, który wpasował się w naszą filozofię życia. Nazwę rzeczy po imieniu: bez Kinowego Uniwersum Marvela moje istnienie byłoby niepełne.
Wyznawcą MCU zostałem stosunkowo późno – działo się to mniej więcej na przełomie jego 2. i 3. fazy. Wcześniej robiłem w życiu dziwne rzeczy: idąc na studia, myślałem, że chwyciłem Boga za nogi, zakochiwałem się i odkochiwałem, piłem szoty z Eryk Lubos i wstawałem o 4 rano, by ciąć żywopłoty przed siedzibą jednej z wojskowych jednostek chemicznych. Nie oznacza to jednak, że filmy Marvela były dla mnie zupełnie obojętne. Zaświadczą o tym najlepiej moi studenci; w okolicach premiery Iron Man 3 razem z nimi podjąłem większą niż życie decyzję, że w sali akademickiej będziemy jedynie symulować naszą obecność i kolejną dyskusję o systemowych wymiarach liberalnej demokracji. Wszyscy wiedzieliśmy, że Tony Stark wprowadzi nas lepiej w dorosłość, pokaże, jak zasilić konto, nauczy, jak korzystać z wszelkich dóbr tego świata. To mniej więcej w tym okresie zaczęło do mnie docierać, że fenomen MCU jest współczesną odpowiedzią na mitologię. Wzorce postaw i zachowań, dobro i zło, heroiczne powinności na tle szarości istnienia. Kinowe Uniwersum Marvela stało się poniekąd moim eskapizmem, ucieczką od trywialnych problemów codzienności. Mijają kolejne lata, a ja dalej wychodzę z założenia, że ci pozornie dziecinni superbohaterowie mówią nam więcej o nas samych, niż moglibyśmy początkowo zakładać. Wie coś o tym moja wspaniała rodzicielka, która nie mogła zdzierżyć kolejnej dostawy marvelowskich t-shirtów; nie ma znaczenia, czy na koszulce widnieje Thor czy inny Hulk. „Znowu te Pokemony!?”, mówiła mama, by z właściwą sobie empatią i opiekuńczością zapytać kilka godzin później syna, jak mu się podobał film „o tym od piorunów”. Czasami zastanawiam się, jak sam podejdę do własnych pociech. W końcu jednym z ich pierwszych życiowych widoków będzie ogromna figurka złowieszczego Thanosa.
Od końca listopada zeszłego roku każdy dzień zaczynam i kończę, słuchając muzycznego motywu z pierwszego zwiastuna filmu Avengers: Infinity War. Z niejasnych przyczyn wzruszam się wtedy sakramencko, zastanawiając się nad losem Starka, Rogersa i innych herosów, którzy przez ostatnie lata stali się moimi dobrymi kompanami. Moją osobliwą wrażliwość w tej kwestii niech najlepiej odda fakt, że ze ściśniętym gardłem oglądam, czy to jatkę urządzoną przez Punishera w Hell’s Kitchen, czy Diabła Stróża spuszczającego łomot przeciwnikom na klatce schodowej. To właśnie z serialu Daredevil pochodzi mój ulubiony cytat z całego MCU; parafrazując słowa Karen Page: spójrz w lustro i podumaj chwilę nad tym, jak udało ci się przetrwać w przedsionku piekła, gdzie zastępy aniołów i diabłów brudzą sobie ręce w kałużach krwi. Nadchodzi starcie wszystkich ze wszystkimi, wojna bez granic, a każdy z nas ma szansę na refleksję nad tym, jak spędził czas, który upłynął od momentu zdemaskowania się przez Tony’ego Starka. Racjonalnie – co zmieniło się w naszym życiu? Irracjonalnie – dlaczego wciąż czekamy rozentuzjazmowani na każdą kolejną odsłonę Kinowego Uniwersum Marvela? Li tylko rozrywka? Sposób na codzienność? A może fenomen, który rozgrywa się dookoła i w nas samych? Wszystkie te pytania możemy powtarzać jak mantrę, ale z biegiem lat niektóre z nich przestaną mieć znaczenie. Zostaną tylko imponderabilia, te małe, nieuchwytne momenty, które odpowiedzialni za MCU raz po raz wlewają w nasze umysły.
Takich chwil przez ostatnie 10 lat w moim życiu dzięki filmom i serialom Marvela było naprawdę sporo. Dość powiedzieć, że z tragedii osobistej i przeciągającego się letargu w zeszłym roku wyrwali mnie Guardians of the Galaxy Vol. 2. Poczułem się, jakbym zmartwychwstał i zaczął nowe rozdanie. Żaden ze mnie heros, ale ci z Domu Pomysłów pokazują nam przecież najlepiej, jak wyrwać się z kajdan rozpaczliwej sytuacji i mozolnie toczyć głaz pod górę. Gdybyście spotkali mnie na przełomie kwietnia i maja 2016 roku, nie usłyszelibyście ode mnie nic poza toczoną ze samym sobą debatą na temat sporu Iron Mana i Kapitana Ameryki. Adam postanowił wykorzystać ten fakt i nakłonił mnie do przeprowadzenia dyskusji z Oskarem – jej zapis przeczytacie tutaj. Opowiadając się wtedy po stronie Starka, doprawdy nie wiedziałem do końca, na co się piszę. Z nieznanych mi przyczyn mój królik zaczął w tamtym okresie atakować swoimi niezniszczalnymi ząbkami każdy komiks, na okładce którego widniała podobizna Iron Mana. Przypadek? Nie sądzę. Cap musi skrywać więcej tajemnic, niż tylko zatrzymanie potęgi Thanosa. W dodatku wraz z moimi przyjaciółmi w czasie weekendowych nasiadówek, gdzieś w okolicy czwartego i piątego piwa, zaczynamy niekończącą się dysputę nad społecznym odbiorem Czarnej Pantery, niedomiarem postaci kobiecych w MCU, działaniem herosów bez porozumienia z rządami, relacją mocy i odpowiedzialności czy po prostu nad tym, jaką metaforę byłby w stanie zrozumieć Drax. Nawet jeśli jakieś wnioski są, to nikt o nich nie pamięta. I wcale nie dlatego, że przesadziliśmy z ilością trunków. Po prostu tego typu rozmowy warto odbywać jeszcze raz. I jeszcze raz. Dopóki Kevin Feige będzie do nich dawał przyczynek.
Pierwsze filmy Kinowego Uniwersum Marvela oglądałem w kinach, które już nie istnieją. Dziś kolejnymi odsłonami projektu delektuję się przede wszystkim we wrocławskim IMAX-ie. Uwielbiam zwłaszcza ostatnie seanse: pusta sala, ja, Cap, Hulk i reszta. Dzięki tego typu doznaniom mam świadomość, że uczestniczę w pewnego rodzaju dziejowej przemianie. Gdy Iron Man wchodził do kin, prezydentem Stanów Zjednoczonych był nadal George W. Bush, szczęśliwcy korzystali z pierwszej generacji iPhone’a, mało kto zwracał uwagę na Twitter, Facebook w naszym kraju ustępował popularnością miejsca Naszej Klasie, a na orbitę okołoziemską latały jeszcze wahadłowce. Choć żyjemy w czasach zdominowanych przez szybkość, pewne rzeczy nie ulegają zmianie. Kinowe Uniwersum Marvela wciąż trwa i ma się lepiej niż kiedykolwiek. Trudno dziś określić, czy mamy do czynienia z niekończącą się opowieścią. Ważne jednak, że to także nasza historia, legenda, która stanie się częścią naszej popkulturowej spuścizny. Czasami zastanawiam się nad tym, co powiedzieliby o naszej cywilizacji przybysze z odległych zakątków Kosmosu, gdyby na niezamieszkanej już Ziemi za kilka milionów czy miliardów lat odnaleźli jedynie nośniki z kolejnymi odsłonami MCU. Podejrzewam, że byliby pod wrażeniem, uznając Thora czy Iron Mana za reprezentantów ludzkości. Nawet jeśli to tylko fantazja, to jest w niej ziarno prawdy. Bo przecież ta, podobnie jak wojna, nie ma żadnych granic.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel