Moje Kinowe Uniwersum Marvela – Piotr Piskozub
Rozpoczynamy cykl, w którym nasza redakcja opowie Wam, czym dla nich jest Kinowe Uniwersum Marvela. Na pierwszy ogień idzie Piotr Piskozub, który podzieli się z Wami historią o Avengers, małym króliku i plecaku z piwami.
Rozpoczynamy cykl, w którym nasza redakcja opowie Wam, czym dla nich jest Kinowe Uniwersum Marvela. Na pierwszy ogień idzie Piotr Piskozub, który podzieli się z Wami historią o Avengers, małym króliku i plecaku z piwami.
Jak już doskonale wiemy z filmu Rejs, „na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy”. Redakcja naszego portalu postanowiła więc połączyć siły, by celebrować jedno z największych popkulturowych wydarzeń w historii – 10-lecie Kinowego Uniwersum Marvela. Zbliżająca się premiera produkcji Avengers: Infinity War mało kogo pozostawia obojętnym; mamy to szczęście, że żyjemy w czasach rozpisanych pod dyktando superbohaterów Domu Pomysłów. Możemy przez długie godziny debatować nad tym, który projekt ma na popkulturę ostatnich lat największy wpływ – w moim przekonaniu jest to właśnie MCU. Jeśli macie odmienną opinię w tej kwestii, cóż… Wróćcie za jakieś 10 lat, a wtedy zobaczymy, kto miał rację. W naszym cyklu Kinowe Uniwersum Marvela nie będzie jednak przedmiotem analiz, spekulacji czy rozmaitych porównań. Chcemy opowiedzieć o własnym MCU, bez żadnego zadęcia i pompatycznych fraz, prosto z trzewi i serducha. Składa się bowiem tak, że całe przedsięwzięcie nie tylko rozpala nasze umysły, ale i zaczyna wyznaczać rytm codzienności. I właśnie o tym będzie ten tekst – o kinowym projekcie, który wpasował się w naszą filozofię życia. Nazwę rzeczy po imieniu: bez Kinowego Uniwersum Marvela moje istnienie byłoby niepełne.
Piotr Piskozub miał swojego arcywroga. Moje nemezis objawiło się 11 sierpnia 2014 roku na sali kinowej jednego z wrocławskich kin, na której rozpoczynał się właśnie seans Guardians of the Galaxy. Podstępny szubrawiec przyszedł do świątyni X Muzy z plecakiem pełnym tanich browarów, raz po raz racząc się nimi i z uporem maniaka komentując ekranowe wydarzenia. Zmowa milczenia, nikt nie chce interweniować, wiadomo, musiałem bronić Drogi Mlecznej. Wizyta pracowników kina rozwiązała problem jedynie na chwilę – w trakcie napisów końcowych było blisko rękoczynów. Jeśli więc niniejszy felieton ma Wam coś powiedzieć o Piskozubie, to wniosek jest prosty: nigdy nie siadajcie podczas seansu którejkolwiek z odsłon Kinowego Uniwersum Marvela obok jegomościa w koszulce z Avengers, jeśli macie zamiar robić cokolwiek innego poza chłonięciem opowieści. Dla mnie to bowiem celebracja, wydarzenie, którego łaknę jak kania dżdżu. Jakież więc było moje zdumienie, gdy podchmielonego łotra spotkałem w życiu jeszcze raz – 3 lata później w kolejce po bilety na Thor: Ragnarok. Facjata ta sama, lecz aura zupełnie inna. Młokos założył t-shirt z podobizną boga burzy i piorunów, przez kilkanaście minut deliberując nad zasadnością zniszczenia Mjolnira. Co tu się, do czorta, wyrabia – myślę sobie i zagaduję dawnego przeciwnika. Od słowa do słowa przechodzimy do dyskusji nad kondycją MCU. Po seansie wypijamy piwo, już można, nawet pięć, wymieniamy się mailami i do dziś prowadzimy owocną korespondencję zatytułowaną wymownie: „Być jak Kevin Feige”. Jeśli bowiem szefa Marvel Studios przyrównamy do pasterza, to ja stałem się jego wierną owieczką. I nie mam nic przeciwko, że goli mnie jakieś trzy razy do roku. Na zdrowie.
Wyznawcą MCU zostałem stosunkowo późno – działo się to mniej więcej na przełomie jego 2. i 3. fazy. Wcześniej robiłem w życiu dziwne rzeczy: idąc na studia, myślałem, że chwyciłem Boga za nogi, zakochiwałem się i odkochiwałem, piłem szoty z Eryk Lubos i wstawałem o 4 rano, by ciąć żywopłoty przed siedzibą jednej z wojskowych jednostek chemicznych. Nie oznacza to jednak, że filmy Marvela były dla mnie zupełnie obojętne. Zaświadczą o tym najlepiej moi studenci; w okolicach premiery Iron Man 3 razem z nimi podjąłem większą niż życie decyzję, że w sali akademickiej będziemy jedynie symulować naszą obecność i kolejną dyskusję o systemowych wymiarach liberalnej demokracji. Wszyscy wiedzieliśmy, że Tony Stark wprowadzi nas lepiej w dorosłość, pokaże, jak zasilić konto, nauczy, jak korzystać z wszelkich dóbr tego świata. To mniej więcej w tym okresie zaczęło do mnie docierać, że fenomen MCU jest współczesną odpowiedzią na mitologię. Wzorce postaw i zachowań, dobro i zło, heroiczne powinności na tle szarości istnienia. Kinowe Uniwersum Marvela stało się poniekąd moim eskapizmem, ucieczką od trywialnych problemów codzienności. Mijają kolejne lata, a ja dalej wychodzę z założenia, że ci pozornie dziecinni superbohaterowie mówią nam więcej o nas samych, niż moglibyśmy początkowo zakładać. Wie coś o tym moja wspaniała rodzicielka, która nie mogła zdzierżyć kolejnej dostawy marvelowskich t-shirtów; nie ma znaczenia, czy na koszulce widnieje Thor czy inny Hulk. „Znowu te Pokemony!?”, mówiła mama, by z właściwą sobie empatią i opiekuńczością zapytać kilka godzin później syna, jak mu się podobał film „o tym od piorunów”. Czasami zastanawiam się, jak sam podejdę do własnych pociech. W końcu jednym z ich pierwszych życiowych widoków będzie ogromna figurka złowieszczego Thanosa.
Od końca listopada zeszłego roku każdy dzień zaczynam i kończę, słuchając muzycznego motywu z pierwszego zwiastuna filmu Avengers: Infinity War. Z niejasnych przyczyn wzruszam się wtedy sakramencko, zastanawiając się nad losem Starka, Rogersa i innych herosów, którzy przez ostatnie lata stali się moimi dobrymi kompanami. Moją osobliwą wrażliwość w tej kwestii niech najlepiej odda fakt, że ze ściśniętym gardłem oglądam, czy to jatkę urządzoną przez Punishera w Hell’s Kitchen, czy Diabła Stróża spuszczającego łomot przeciwnikom na klatce schodowej. To właśnie z serialu Daredevil pochodzi mój ulubiony cytat z całego MCU; parafrazując słowa Karen Page: spójrz w lustro i podumaj chwilę nad tym, jak udało ci się przetrwać w przedsionku piekła, gdzie zastępy aniołów i diabłów brudzą sobie ręce w kałużach krwi. Nadchodzi starcie wszystkich ze wszystkimi, wojna bez granic, a każdy z nas ma szansę na refleksję nad tym, jak spędził czas, który upłynął od momentu zdemaskowania się przez Tony’ego Starka. Racjonalnie – co zmieniło się w naszym życiu? Irracjonalnie – dlaczego wciąż czekamy rozentuzjazmowani na każdą kolejną odsłonę Kinowego Uniwersum Marvela? Li tylko rozrywka? Sposób na codzienność? A może fenomen, który rozgrywa się dookoła i w nas samych? Wszystkie te pytania możemy powtarzać jak mantrę, ale z biegiem lat niektóre z nich przestaną mieć znaczenie. Zostaną tylko imponderabilia, te małe, nieuchwytne momenty, które odpowiedzialni za MCU raz po raz wlewają w nasze umysły.
Takich chwil przez ostatnie 10 lat w moim życiu dzięki filmom i serialom Marvela było naprawdę sporo. Dość powiedzieć, że z tragedii osobistej i przeciągającego się letargu w zeszłym roku wyrwali mnie Guardians of the Galaxy Vol. 2. Poczułem się, jakbym zmartwychwstał i zaczął nowe rozdanie. Żaden ze mnie heros, ale ci z Domu Pomysłów pokazują nam przecież najlepiej, jak wyrwać się z kajdan rozpaczliwej sytuacji i mozolnie toczyć głaz pod górę. Gdybyście spotkali mnie na przełomie kwietnia i maja 2016 roku, nie usłyszelibyście ode mnie nic poza toczoną ze samym sobą debatą na temat sporu Iron Mana i Kapitana Ameryki. Adam postanowił wykorzystać ten fakt i nakłonił mnie do przeprowadzenia dyskusji z Oskarem – jej zapis przeczytacie tutaj. Opowiadając się wtedy po stronie Starka, doprawdy nie wiedziałem do końca, na co się piszę. Z nieznanych mi przyczyn mój królik zaczął w tamtym okresie atakować swoimi niezniszczalnymi ząbkami każdy komiks, na okładce którego widniała podobizna Iron Mana. Przypadek? Nie sądzę. Cap musi skrywać więcej tajemnic, niż tylko zatrzymanie potęgi Thanosa. W dodatku wraz z moimi przyjaciółmi w czasie weekendowych nasiadówek, gdzieś w okolicy czwartego i piątego piwa, zaczynamy niekończącą się dysputę nad społecznym odbiorem Czarnej Pantery, niedomiarem postaci kobiecych w MCU, działaniem herosów bez porozumienia z rządami, relacją mocy i odpowiedzialności czy po prostu nad tym, jaką metaforę byłby w stanie zrozumieć Drax. Nawet jeśli jakieś wnioski są, to nikt o nich nie pamięta. I wcale nie dlatego, że przesadziliśmy z ilością trunków. Po prostu tego typu rozmowy warto odbywać jeszcze raz. I jeszcze raz. Dopóki Kevin Feige będzie do nich dawał przyczynek.
Pierwsze filmy Kinowego Uniwersum Marvela oglądałem w kinach, które już nie istnieją. Dziś kolejnymi odsłonami projektu delektuję się przede wszystkim we wrocławskim IMAX-ie. Uwielbiam zwłaszcza ostatnie seanse: pusta sala, ja, Cap, Hulk i reszta. Dzięki tego typu doznaniom mam świadomość, że uczestniczę w pewnego rodzaju dziejowej przemianie. Gdy Iron Man wchodził do kin, prezydentem Stanów Zjednoczonych był nadal George W. Bush, szczęśliwcy korzystali z pierwszej generacji iPhone’a, mało kto zwracał uwagę na Twitter, Facebook w naszym kraju ustępował popularnością miejsca Naszej Klasie, a na orbitę okołoziemską latały jeszcze wahadłowce. Choć żyjemy w czasach zdominowanych przez szybkość, pewne rzeczy nie ulegają zmianie. Kinowe Uniwersum Marvela wciąż trwa i ma się lepiej niż kiedykolwiek. Trudno dziś określić, czy mamy do czynienia z niekończącą się opowieścią. Ważne jednak, że to także nasza historia, legenda, która stanie się częścią naszej popkulturowej spuścizny. Czasami zastanawiam się nad tym, co powiedzieliby o naszej cywilizacji przybysze z odległych zakątków Kosmosu, gdyby na niezamieszkanej już Ziemi za kilka milionów czy miliardów lat odnaleźli jedynie nośniki z kolejnymi odsłonami MCU. Podejrzewam, że byliby pod wrażeniem, uznając Thora czy Iron Mana za reprezentantów ludzkości. Nawet jeśli to tylko fantazja, to jest w niej ziarno prawdy. Bo przecież ta, podobnie jak wojna, nie ma żadnych granic.
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1959, kończy 65 lat