Ich miejsce zajęły horrory, romanse i kryminały. Jak jednak wiadomo, szczególnie po ostatnich filmach trykociarskich, herosi są niezmordowani, dzięki czemu zaczęli powoli wyłazić ze skorupy marazmu i przypominać o sobie czytelnikom. Najpierw zrobił to nowy Flash, Barry Allen, wprowadzając w 1956 roku superbohaterów z wydawnictwa DC Comics w Srebrną Erę komiksu. Jednak prawdziwa rewolucja dopiero nadchodziła. Marvel Comics na początku lat sześćdziesiątych praktycznie nie istniało. Kilka lat wcześniej próbowano jakoś tam reanimować Kapitana Amerykę, wysyłając go do walki z sowietami w roli „Commie Smashera”, starając się coś ugrać na zimnowojennych obawach, ale pomysł ten wyzionął ducha już w powijakach. Brakowało pomysłów, wydawnictwo nie miało pojęcia, jak zainteresować swoimi komiksami zatopionych w kontrkulturze czytelników, których harce superbogów z kosmitami z planety X już nie interesowały. Zdecydowanie bardziej zajmowała ich bowiem własna codzienność i problemy z nią związane; eskapistyczna rola kolorowych zeszytów już nie działała. Na szczęście dla całego medium na horyzoncie pojawiła się cała gama utalentowanych artystów (Jack Kirby, Steve Ditko, John Romita Sr) i on – Stan Lee. Legendarny scenarzysta postanowił wziąć cały gatunek za gardło, zmienić jego zasady. A zrobił to w niezwykle prosty sposób – sprowadził superbogów do poziomu ludzi, kazał im się zmierzyć z problemami dnia codziennego, gdzie próba uciułania pieniędzy na rachunki jest dużo większym wyzwaniem, niż tłuczenie demonów (chociaż te elementy oczywiście nadal zajmowały lwią część zeszytów). Najpierw zaprezentował światu Fantastyczną Czwórkę – ekipę z mocami, która jednak, przede wszystkim, była rodziną. Kłócącą się, kochającą, czasami nienawidzącą, ale zawsze gotową przetrącić złoczyńcy pysk w imię dobra bliskich. Ich charakterystyka wyprzedzała dosyć wyraźnie klasycznych już wtedy bohaterów – w miejsce dobrodusznego, niezwyciężonego Supermana i mrocznego, pogrążonego w wiecznej żałobie Batmana dostaliśmy bucowatego geniusza marginalizującego rolę swojej żony; jego poczciwego przyjaciela, uwięzionego w potwornym ciele; kobietę ucieleśniającą szowinistyczne uwarunkowania epoki (jej mocą jest… niewidzialność); czy zakochanego w sobie narwanego nastolatka. W końcu bohaterowie nie byli tylko nadistotami, ale posiadali cały wachlarz wad, przez co można było się z nimi dużo łatwiej utożsamić. I to właśnie te niedoskonałości, pokonywanie swoich ograniczeń stanowiły znakomity bodziec dla młodych czytelników, aby zabrać się za lekturę. Zaraz za Czwórką na półkach sklepowych pojawił się Hulk, nieustannie zaszczuty przez wojsko, niezrozumiany, podzielony pomiędzy genialny umysł Bannera i monstrualną, potworną powłokę; niewidomy Daredevil, przezwyciężający swoją niepełnosprawność; Doktor Strange z pokiereszowanymi rękoma, oddający się mistycyzmowi (jego narkotyczne przygody szczególnie spodobały się eksperymentującej młodzieży); czy Iron Man, zadufany w sobie biznesmen, który w końcu dostaje po głowie i musi odpokutować za swoje czyny szczelnie zamknięty w żelaznym pancerzu.
fot. Sony
Jednak najlepszym przykładem siły tej rewolucji jest bez wątpienia Spider-Man, który sprowadził superbohaterstwo najbliżej problemów codzienności. Peter Parker, młody kujon z ogólniaka, który nie potrafił odezwać się do dziewczyny, został ugryziony przez radioaktywnego pająka i otrzymał supermoce. Jego życie odmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiego siecioroba? W żadnym wypadku. Już pierwsza historia to gorzka lekcja życia, podkreślająca unikalność tej postaci, bo bohater robi rzecz, wydawałoby się, na chłopski rozum najbardziej sensowną po otrzymaniu nadzwyczajnych mocy – postanawia na nich zarobić. Wszyscy znamy zresztą tę historię z dziesiątek adaptacji – Parker ma w nosie sprawy innych, przypadkowo puszczony wolno zbir morduje jego wujka, bohater uczy się w najdosadniejszy sposób, że z wielką siłą idzie w parze równie wielka odpowiedzialność, co będzie podążało za nim i czytelnikami już zawsze (co ciekawe oryginalnie nie były to słowa wujka Bena, ale wypowiedź narratora w pierwszej historii). Po tym wydarzeniu Spider-Man zaczyna swoją kostiumową przygodę, pierze kolejne zastępy niezwykłych drabów (najczęściej imitujących jego animalistyczny fetysz), dokonuje rzeczy niezwykłych, ale cały czas równie wielką wagę scenarzyści przywiązują do jego życia codziennego – niby potrafi rzucić ciężarówką w radzieckiego człekonosorożca, ale to nie sprawia, że nagle wpadnie mu do kieszeni kasa. Mimo błyskotliwego umysłu Parker przez pół życia odbijał się od zlecenia do zlecenia, próbował pomagać swojej zmumifikowanej przez wiele lat ciotce, szukał swojego miejsca w pędzącym na złamanie karku życiu. Ale to też nie było tak, że wiatr zawsze wiał mu w oczy – tym, co decyduje o ponadczasowości Spider-Mana jest wyważenie pomiędzy problemami i tragediami, sukcesami i szarą codziennością. Mimo kłopotów zawsze pozostaje nastawiony pozytywnie do życia, tworzy przez długi czas udany związek z supermodelką, ma oddane grono przyjaciół i stanowi wzór nawet dla takiego przemutanta jak Wolverine (chociaż ten nigdy otwarcie tego nie przyzna). Pamiętam jak przygody Spider-Mana wzięły mnie z zaskoczenia jeszcze za czasów TM-Semica, gdy w jednym z pierwszych numerów, na jakie natrafiłem Ścianołaz został dosłownie zabetonowany pod jednym z nowojorskich fundamentów. Pół numeru przedstawiało jego walkę o życie, gdy wspominał Mary Jane – dodam, że wiarę niezłomną, bo w końcu wykaraskał się ze skamieniałej trumny, mimo że był wycieńczony. Właśnie ta niezłomność trzyma mnie przy Pająku, wiara w to, że zawsze się uda – uciułać coś od pierwszego do pierwszego, poznać miłość swojego życia, zakumplować się ze szkolnym bucem, uciec z trumny przy pomocy własnych rąk, czy zatrzymać Władcę Murów, będąc krok od śmierci. Parker tak już ma, że mimo ograniczeń (nie jest w końcu w lidze Thora czy Hulka), rzuci się nawet na Thanosa, jeśli ktoś tylko będzie zagrożony. Znakomicie zresztą obrazuje to scena zatrzymania pociągu w Spider-Man 2 Sama Raimiego, której można zarzucić zbytni mesjanizm, ale znakomicie podkreśla, jak bardzo nie do zaje#$%^& jest Spider-Man. I równocześnie mówi dużo o tym, że to jednak Parker jest najbardziej amerykańskim herosem – jasne, Superman z odległej planety, czy Steve Rogers mogą ubierać się w jankeskie barwy i krzyczeć o prawdzie, sprawiedliwości i amerykańskim stylu życia, ale to właśnie Peter uosabia w sobie tę pozytywną stronę bycia Amerykaninem. Jego związek z Nowym Jorkiem jest organiczny – on nie może żyć bez drapaczy chmur, rzadko kiedy wyściubia nos poza granice miasta, zna tutaj każdy kąt, a miasto wie, że może na nim polegać, nawet jeśli J. Jonah Jameson ciska w niego gromami. To właśnie dzięki komiksom z Pająkiem poznawałem topografię miasta – kolacja w Soho, odwiedziny u ciotki w Queens, spotkanie z Doktorem Strange’em w Greenwich Village. I tej jego symbiozy z miastem, lokalnego patriotyzmu, nie można mu zabrać – do czego zresztą odwołuje się każda adaptacja, wystarczy wspomnieć nowojorczyków ratujących go na moście i w pociągu u Raimiego, scenę z żurawiami The Amazing Spider-Man czy w końcu istotną sekwencję z Spider-Man: Homecoming, rozgrywającą się na pomniku Waszyngtona.
fot. Marvel
Ale to też nie jest tak, że Parker stanowi jakiś monolit. Uniwersalność tej postaci, jej siła, wynika przede wszystkim z tego, że nieustannie dopasowuje się do nowych czasów, a stała jest przede wszystkim jego ideologia. To chyba najlepszy komiksowy „nauczyciel”, przekazujący zdecydowanie więcej niż tylko ten tekst o odpowiedzialności. Marvel zresztą potrafi to często dostrzec i chociaż uwielbia dewastować świat Parkera, żuć kuriozalne pomysły do czasu straty całego smaku (np. rozwleczona Saga Klonów w latach dziewięćdziesiątych, doprowadzająca wydawnictwo na skraj bankructwa po skomasowaniu imitacji Spidera; One More Day, gdzie bohater podpisuje kontrakt z diabłem i wymazuje swoje rozwijane przez lata małżeństwo z MJ), to, na przykład, na początku XXI wieku pozwolił mu w końcu „dorosnąć” (chociaż na chwilę), gdy Parker został nauczycielem w jednej z nowojorskich szkół – ten komiksowy moment, pisany przez znakomitego J. Michael Straczynski, to zresztą chyba mój ulubiony czas w komiksach ze Spider-Manem. Pewnie dlatego, że widok Parkera układającego sobie życie w prosty, przyziemny sposób, bez oczekiwania na nagłą przemianę w supermiliardera, radzącego sobie z rozłąką z ukochaną kobietą uświadomił mi, że supermoce to tylko dodatek do człowieka – bo najciekawsi herosi to zdecydowanie ci, którym „super” nigdy nie przesłania „man". Jednak nawet ten dorastający komiksowo Parker, dostosowany do dojrzewających fanów, nie zostawił młodej generacji bez „swojego” Spideya – w 2000 roku Brian Michael Bendis wystartował z serią Ultimate Spider-Man, osadzoną w nowym uniwersum, która znowu sprowadziła Parkera do ogólniaka i wieku nastoletniego, pozwalając mu na nowo udowadniać swoją wartość w dobie rozbuchanej technologizacji, gdzie jednak do dziewczyny nadal jest zagadać równie trudno jak w latach sześćdziesiątych. A gdy i ten Spider doszedł już do swojego kresu, a ten „nasz” na szczęście nagle nie odmłodniał, na arenie pojawił się czarnoskóry Miles Morales, znakomicie odświeżający ideę stojącą za oryginalnym pomysłem Stana Lee. I tak po ponad pięćdziesięciu latach komiksowego żywota, wizjonerskiej trylogii filmowej Sam Raimi (dwie pierwsze części nadal są znakomite, świetnie łącząc camp, groteskę i miłość do postaci), mniej udanej dylogii Marc Webb, Peter Parker w końcu wraca do domu. W Spider-Man: Homecoming znowu może być nastolatkiem, historia po raz kolejny powraca do podstaw, a młody bohater musi nauczyć się wielkiej odpowiedzialności. I nikt nie może tego zrobić lepiej niż Peter Parker – przyjaciel z sąsiedztwa, który dla innych dzień w dzień stawia na szali własne życie, chociaż ma pełną świadomość tego, że nie jest niezwyciężony. Zresztą dużo mówi o nim jego mechanizm obronny, jakim jest ciągłe rzucanie żartami podczas walki – kiedyś w którymś z komiksów sam stwierdził, że nie robi tego z powodu poczucia tak wielkiej pewności siebie, ale ze strachu, bo gdyby na chwilę przestał trajkotać i skupił się na tym, że zaraz może umrzeć, to podczas każdej walki miałby pełne portki. Bynajmniej nie pajęczyny. Nie da się nie lubić Spider-Mana. Dobrze wiedzieć, że kogoś życie kopie po tyłku tak samo, jak nas. Ale dobrze mieć też świadomość, że jest sobie taki typ, który nigdy się nie łamie i jak dostaje od losu w pysk, to podnosi się z ziemi i zatyka mu usta pajęczyną. A potem wygrywa.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj