Netflix zrewolucjonizował seriale. Nie tylko ze względu na sposób ich dystrybucji, ale również styl, w jaki opowiada historie. To w zasadzie pełnometrażowe filmy podzielone na części. Cały świat zachwyca się rewolucją przeprowadzoną przez tego giganta streamingowego. Jednak nieważne, jak bardzo będziesz starał się zadowolić widza, i tak znajdzie się paru malkontentów. W tym ja.
Obecnie żyjemy w kulturze przesytu, to nie podlega wątpliwości. Nieważne, jak dużo czasu poświęcimy na zapoznanie się z każdym medium kultury, zobaczymy tylko niewielki ułamek tego, co oferuje nam dzisiejszy przemysł rozrywkowy. Coraz częściej podczas rozmów ze znajomymi (a także z nowo poznanymi miłośnikami tworów Hollywood) zdarza mi się słyszeć (bądź wypowiadać) kwestię: „Jak to nie widziałeś tego filmu/serialu?! (tu należy samemu wpisać sobie tytuł z przedziału początków kina do dzisiaj). Już dawno zrozumiałem, że nie da się wszystkiego zobaczyć, ale ta myśl wcale nie sprawiła, bym pogodził się z takim stanem rzeczy.
Kiedyś przecież łatwiej było nadążyć za trendami serialowymi. Przynajmniej tak to zapamiętałem. Gdy zaczynałem przygodę z produkcjami telewizyjnymi (a było to w okolicach polskiej premiery Prison Break oraz Heroes) wydawało mi się, że znam w jakimś niewielkim stopniu każdy serial emitowany na czterech czołowych, ogólnodostępnych stacjach telewizyjnych w USA. Dopiero po latach odkryłem, w jak dużym tkwiłem błędzie. W każdym razie pewny jestem jednego – kiedyś ze względu na mniejszą liczbę produkcji (a w moim przypadku też ze względu na wolny czas) o wiele łatwiej było zobaczyć wszystko, na co miało się ochotę. Nawet, gdy doganiało się któryś serial, to rozpoczęcie kolejnego nie stanowiło żadnego problemu, przecież premiery nowych odsłon już lubianych tytułów odbywała się raz w tygodniu. Sielanka trwała mniej więcej do 2013, czyli do premiery House of Cards.
Przyszły wtedy pierwsze zachwyty. W końcu nie trzeba czekać na odcinek i można obejrzeć cały sezon we własnym tempie. Chyba nie ma nic lepszego niż możliwość urządzenia sobie całodniowego maratonu. Wychodziłem z założenia (jak pewnie wielu innych), że Netflix nie tworzy seriali tylko 13-godzinne filmy, które powinno się oglądać jednym tchem. Znów się okazało, że jestem naiwny. Przed oficjalnym startem platformy w Polsce ubóstwiałem ten serwis. Nigdy z niego nie korzystając, chwaliłem go wszystkim znajomym, mówiąc, że to przyszłość i nie mogę się doczekać oficjalnej premiery usługi w ojczyźnie.
Gdy się w końcu moja cierpliwość została wynagrodzona, postanowiłem wstrzymać się z subskrypcją, mając na uwadze pierwsze negatywne opinie. Przeczekałem do premiery drugiego sezonu Daredevil. Wtedy też po raz pierwszy zaświeciła mi się w głowie lampka: „W sumie świetny serwis, nie przeszkadza mi mała liczba filmów, bo mają sporą bazę seriali. Szkoda, że nie mogę sobie pozwolić, by obejrzeć je wszystkie”. Ciągle za to byłem na bieżąco z większymi premierami oryginalnych produkcji. Przynajmniej do niedawna.
Ostatnio to, co dzieje się na Netfliksie przechodzi pojęcie każdego miłośnika seriali, który zaczynał interesować się tematem, jeszcze w czasach tradycyjnej telewizji. To nawet nie chodzi o sam fakt wydawania tylu świetnych produkcji. Największy problemem jest z nadążeniem, by być na bieżąco z każdą premierą. Właśnie jednoczesny wysyp zbyt wielu odcinków różnych świetnych tytułów uznaję za największą wadę serwisu. Przecież to, co się obecnie dzieje, wystarczyłoby na obdarowanie przynajmniej dwóch ramówek telewizyjnych. Od września mieliśmy drugi sezon Narcos, Luke Cage, The Crown, Lemony Snicket’s A Series of Unfortunate Events, Iron Fist czy 13 Reasons Why, a mówię tylko o tych najgłośniejszych premierach, i to tylko Netfliksa! W przypadku, gdy starasz się nie opuszczać swoich ulubionych serii wydawanych tygodniowo, to wydłużanie doby należy do umiejętności, które koniecznie trzeba nabyć, by nie zaniedbać własnego życia. Co jest o tyle trudniejsze, że kolejne serwisy wykorzystują sposób dystrybucji zachęcający do binge-watchingu.
I w tym widzę przekleństwo serialowej branży. Teraz mamy jeszcze Amazon i od czasu do czasu Hulu, niebawem jednak trend wypuszczania całego sezonu jednego dnia przejmą kolejne firmy. Może nawet stacje telewizyjne postarają się zaadaptować taki pomysł do swoich ramówek. Przykładem może być choćby 12 Monkeys – trzeci sezon wyemitowano w przeciągu jednego weekendu! Podobno oglądana bez przerwy ta seria będzie smakować najlepiej. Twórcy jednak nie pomyśleli, że za parę lat nikt nie będzie pamiętał o tym fakcie i gdy zabierze się za oglądanie wspomnianej produkcji, zrobi to swoim tempem. Czyli co, seans jednego epizodu dziennie nie będzie pełnym doznaniem?
Zawsze niby można zrezygnować z tych wszystkich średniej klasy tasiemców, które ogląda się od niepamiętnych czasów, ale gdy spędza się ponad 10 lat z bohaterami, niezwykle trudno nagle przestać interesować się ich perypetiami. Znam osoby, które nie wyobrażają sobie, by przerwać śledzenie tak wiekowej produkcji, prędzej rezygnują z sięgnięcia po nowość, niż stracą kontakt z ulubionymi postaciami; nazywanymi tak już tylko z sentymentu. O ile bardzo chciałbym potępiać takie zachowania, sam nie daję dobrego przykładu. Wszyscy mogą się dowiedzieć, że wciąż oglądam The Big Bang Theory, więc doskonale rozumiem moc siły przyzwyczajenia od chęci poznania czegoś nowego.
Teraz przewiduję, że część z was będzie myślała: „Przecież nikt ci nie każe oglądać tych seriali zaraz po premierze albo nawet w ogóle”. I z czystym sumieniem przyznaję – to prawda. Tylko trudno rezygnować z hobby, gdy sprawia tak wiele przyjemności, a zobaczenie głośnej premiery po opadnięciu internetowego szumu (bądź jak to się teraz popularnie mówi – hajpu), nie jest już tym samym. Ostatnio znajoma zachwycała się 13 Reasons Why, mając nadzieję na rozmowę z kimś o tej produkcji, liczyła, iż przynajmniej ja jej nie zawiodę i będę mógł się razem z nią pozachwycać. Niestety musiałem powiedzieć, że w najbliższych tygodniach szansę na nadrobienie tego serialu oceniam na zero procent. Jestem jednakże pewny odbycia z nią takiej rozmowy, ale po opadnięciu emocji, nie będzie to już to samo.
Wszyscy uwielbiamy prowadzić konwersacje o serialach, a dystrybucja oparta o binge-watching powoli nam to zabiera. Najpierw odebrała możliwość tworzenia teorii i analiz – coś, co świetnie sprawdzało się w Westworld. Teraz zaczyna nam odbierać możliwość dyskusji o poszczególnych seriach. Pod tym względem robi się coraz gorzej, gdyż i konkurencja nie śpi. Nie mówię tu tylko o platformach streamingowych, ale również o tradycyjnej telewizji. Po raz pierwszy w życiu namacalnie czuję, jak działa marketing. Co jakiś czas przeglądam sobie listy najbardziej hipsterskich seriali, które są świetne i zachęcają, by się z nimi zapoznać, ale prawdę mówiąc – po co mam je oglądać, skoro wolę zobaczyć coś mainstreamowego, by potem wymienić się spostrzeżeniami z przyjaciółmi. Nawet jeżeli mógłbym polecić komuś oglądanie razem ze mną jakiejś mało znanej produkcji, to i tak tego nie zrobię, bo na wierzchu widzę tylko te „wyskakujące z lodówki” seriale.
Zresztą przy obecnie ogromnej ilości nowych tytułów oraz sposobie ich dystrybucji człowiek łapie się nawet na niemożności ich nadrobienia. Branża nie śpi i zaraz wyjdzie coś nowego, co zwróci naszą uwagę, a o starym zapomnimy. W momencie, gdy nie zaczniemy oglądać serialu od pierwszego epizodu, to istnieje bardzo duża szansa, iż się z tytułem nie zapoznamy. Przesyt pełną gębą. Niby marzenie – każdy znajdzie coś dla siebie, lecz z drugiej strony – brakuje też czasu na inne rozrywki. Najgorzej, gdy jest się typem pochłaniacza różnych mediów jak ja. Wychodzi na to, że najlepiej skupić się tylko na jednym hobby albo całkiem rzucić wszystkie sprawy prywatne i wyjechać w Bieszczady. Obawiam się jednak, iż nawet tak radykalne rozwiązanie się nie sprawdzi, w końcu jakoś trzeba będzie wiązać koniec z końcem, chociażby po to, by móc za coś opłacić Netfliksa. Zdaje sobie sprawę, że mogę brzmieć trochę jak mem z cyklu „problemy pierwszego świata”, ale ma to swoje usprawiedliwienie – żyjemy w końcu w środowisku, które sprzyja rozwojowi kultury. Jeżeli można mówić o przesadnym rozkwicie tego segmentu, to już teraz odnoszę wrażenie balansowania na granicy przegięcia. Przewiduję, iż sytuacja będzie się tylko „pogarszać”, a dziennikarze zajmujący się tematyką – rozbijać na coraz węższe specjalizacje.
Gdy ogłoszono powstanie The Good Fight byłem wniebowzięty. Kiedy jednak dowiedziałem się, że premiera będzie miała miejsce na platformie streamingowej, mój entuzjazm nieznacznie opadł. Dość długo starałem się unikać informacji o sposobie dystrybucji serialu, by odłożyć na jak najpóźniej złe wieści. Doszło do tego, że dość długo nie dawałem znaku redakcji, czy będę recenzował spin-off mojej ulubionej serii, licząc w międzyczasie, jak rozłożę sobie seans. W końcu jednak, po zbyt długim odwlekaniu sprawy, przyszło zapytanie od Adama i radości nie było końca, gdy przekazał mi nowinę o jednym odcinku tygodniowo. Niby łatwiej pisze się recenzje poszczególnych sezonów niż odsłon, ale w przypadku tytułów wywołujących syndrom „jeszcze jednego odcinka”, brak możliwości odpalenia kolejnego bywa błogosławieństwem. Poleciłem ostatnio komuś Stranger Things. Efekt? Wiadomość o drugiej w nocy oskarżająca mnie o bycie przyczyną wszelkiego zła na świecie oraz nieprzygotowania się do obowiązków dnia kolejnego. Dowód na to, że binge-watching powinien być zabroniony, bo iluż z nas nigdy nie doświadczyło podobnej sytuacji? Już się boję, co się stanie przy premierze zapowiedzianego niedawno Wiedźmina…
Początkowo artykuł ten nosił ambitny tytuł (który jednocześnie łechtał moją nieco wrażliwą poetycko duszę): „13 powodów, by nienawidzić Netfliksa”. Podczas rozmyślania nad tymi powodami, uświadomiłem sobie trzy rzeczy. Pierwsza – jedynym moim problemem z Netfliksem jest brak czasu. Druga – to nie jest problem Netfliksa. Oni odwalają kawał dobrej roboty, starając się dostarczyć klientowi usługi najwyżej jakości, bo w końcu za to się im płaci. Trzecia – nie tylko Netflix jest temu winny. Mimo to nie mogę wyzbyć się wrażenia, że udostępnianie całego sezonu jednego dnia nie należy do najlepszych rozwiązań. Jasne, dzięki temu dostajemy produkcje skonstruowane w sposób, jaki w tradycyjnej telewizji prawdopodobnie by się nie sprawdził. Po dłuższych rozważaniach i testach przyznaję, że mógłbym wyobrazić sobie życie, w którym Netfliks nigdy nie zaczął wydawać własnych programów, co skończyłoby się z korzyścią zapewne dla wielu osób. Gorzej, że gdy już się spróbuje tego świetnego dania, trudno wrócić do rzeczywistości sprzed życia w niewiedzy. Dlatego właśnie nienawidzę Netfliksa.