Niezależnie od tego, jak brzmiałaby odpowiedź oraz ewentualna recepta na zmianę tego stanu rzeczy, trzeba uświadomić sobie parę faktów. Po pierwsze, nie jest to bynajmniej zjawisko nowe. Część osób może być zaskoczona, ale pierwsze symptomy zbliżonego trendu pojawiły się bowiem już… przed II wojną światową; a od lat 70. i 80. ubiegłego wieku wzrasta ta tendencja. Przykłady? Proszę bardzo: podczas dwudziestolecia międzywojennego w świecie komedii triumfy święciła seria z Włóczęgą Chaplinem, od blisko 50 lat dostajemy produkcje w uniwersum Planety Małp, Indiana Jones to kalka filmów przygodowym z lat czterdziestych, a The Mummy z Brendanem Fraserem to remake filmu z 1932. Nie mówiąc już o licznych adaptacjach takich klasyków literatury jak Frankenstein, Wichrowe Wzgórza, Ben Hur, Wojna Światów, Drakula czy Czarnoksiężnik z Oz.
Po drugie, postawienie na znany już tytuł jest znacznie pewniejsze i mniej ryzykowne dla producentów niż zainwestowanie w oryginalną markę. Wystarczy spojrzeć na zestawienia dziesięciu najbardziej dochodowych filmów ostatnich trzech lat. W 2014 roku jedynym tytułem, który nie odwoływał się do żadnego istniejącego wcześniej uniwersum, był Interstellar w reżyserii Christophera Nolana – i znalazł się on na szarym końcu pierwszej dziesiątki, zarabiając mniej niż produkcje Marvela (Guardians of the Galaxy; X-Men: Days of Future Past; Captain America: The Winter Soldier oraz The Amazing Spider-Man 2). W 2015 roku również był tylko jeden całkowicie oryginalny film z dziesiątki najpopularniejszych (Inside Out), a w 2016 za to dwa (Zootopia oraz The Secret Life of Pets). Jeśli chodzi o bieżący rok, to (na chwilę obecną) sytuacja wygląda podobnie: wyłącznie Dunkirk może pochwalić się "niezależnością", ale znajduje się ona i tak dopiero na trzynastej pozycji.
Decydenci z branży filmowej więc coraz chętniej sięgają po sprawdzone marki, nieraz porządnie je "czyszcząc z kurzu", w obawie przed klapą ewentualnego nowatorskiego projektu; a my – fani klasyków – zazwyczaj się na to łapiemy. Ostatnio to widać również u polskich filmowców, którzy sięgnęli po starsze, nieraz przedpotopowe tytuły (Ryś; Och, Karol 2; Sztos 2; Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć). Tylko nieliczni reżyserzy, posiadający duży kredyt zaufania wytwórni filmowych, gotowych na sypnięcie groszem, mogą sobie pozwolić na eksperymentowanie z nowymi tytułami kinowymi. Za przykład niech stanowią Clint Eastwood, Steven Spielberg czy wcześniej wspomniany Christopher Nolan. W przypadku pozostałych twórców, debiutujące marki nie mają co liczyć na pokaźne budżety, przez co, w wyniku skromniejszej kampanii promocyjnej, słabiej trafią do świadomości masowego odbiorcy.
Operowanie sprawdzonymi seriami w kinie jest więc na rękę producentom filmowym. A widzom? Cóż, z tym różnie bywa. Krytykanci zazwyczaj zwracają uwagę, że ogółem nie ma sensu ciągle się skupiać na starych światach i bohaterach. Moim zdaniem, nie warto wrzucać wszystkich produkcji do jednego wora, za to lepiej przyjrzeć się każdemu uniwersum indywidualnie. Powstawanie kolejnych części ma sens, jeśli seria ma w sobie potencjał na opowiedzenie wielowątkowej historii w fajny, przystępny sposób, a przy tym logiczny i wiarygodny, bez widocznego parcia na szkło. Doskonały przykład stanowią światy wykreowane przez George'a Lucasa: Gwiezdne Wojny oraz Indiana Jones. Amerykański producent już na przełomie lat 80. i 90. zaczął rozszerzać swoje flagowe uniwersa, co zaowocowało powstaniem takich seriali jak Ewoki czy Kroniki Młodego Indiany Jonesa, a także innych adaptacji, pod postacią gier, książek itp.
A co z filmami, w których już właściwie wszystko zostało opowiedziane? Można, co prawda, nakręcić (niejako na siłę) sequel lub prequel; nie zawsze jednak z tego wychodzi coś dobrego (patrz: Dwóch Jake'ów albo Escape from L.A). Na szczęście zdarzają się od tego wyjątki. Blade Runner 2049 od Villeneuve'a pokazuje, że da się jednak w ciekawy i sensowny sposób przedstawić dalsze losy pierwotnych bohaterów. Filmowcy jednak częściej sięgają po remake'i oraz rebooty. Te drugie nie muszą być od razu profanacją danej marki, zwłaszcza gdy stare części są albo naprawdę wiekowe, albo mogą już być nieatrakcyjne (nie tylko wizualnie) dla widzów, albo niezgodne z obecnym duchem czasów, albo po prostu słabe (vide Wiedźmin). Zabieg rebootów najczęściej dotykał historii o superbohaterach – bowiem same komiksy oraz ich postaci i światy ewoluowały na przestrzeni dekad. Ale nie tylko, bo podobny los spotkał Jamesa Bonda oraz Planetę Małp. Restart tych marek pokazał, że "starocie" ubrane w nowe szaty nie muszą być gorsze od pierwowzoru. Ba, mogą być nawet lepsze.
Niestety resetowanie marek nie zawsze wychodzi im na dobre. Najlepszym tego przykładem jest Terminator Genisys, uważany przez wielu fanów zabójczego cyborga za gwałt na dziele Camerona. Historia rodziny Connorów oraz T-800, będąc już wyczerpaną, była jak najbardziej spójna, a przy tym przystępna dla współczesnego widza i jak najbardziej uniwersalna. Oryginalna trylogia, a szczególnie część druga o podtytule Dzień Sądu, w ogóle się nie zestarzała – również w kwestii efektów specjalnych i dynamicznych scen, czyli tego, co typowe kinowe tygryski lubią najbardziej. A jednak ktoś postanowił skasować wszystko to, co dotychczas się wydarzyło, wymieszać historie dwóch pierwszych części, dodać jakieś paradoksalne wątki i ponownie zatrudnić dziadka Arnolda. Terminator Salvation, choć nie był wybitnym filmem, był oryginalną produkcją, bo szerzej przedstawił walkę ludzkiego ruchu oporu ze Skynetem. Dlatego czwarta odsłona Terminatora wyróżnia tak się na tle wzrastającego trendu rebootów.
Sens powracania do starych marek to jedno, a – jeśli już powstanie takowa kontynuacja – zgodność z oryginałem to drugie. Bo jeśli dostajemy część drugą, trzecią itd. po X latach, to czego oczekujemy? Tych samych bohaterów, z tymi samymi aktorami? Tej samej warstwy audiowizualnej, z podobną wizją artystyczną? Tego samego gatunku? A może tego samego reżyseria i scenarzystę? Głosy zdają się być podzielone, tym samym filmowcy nie są zdolni nikomu dogodzić. Można spróbować zachować ducha oryginału i odnieść przy tym sukces artystyczny, co pokazał Blade Runner 2049. Przedpremierowe recenzje mówiły o wybitnym dziele, a średnia ocen 88% na Rotten Tomatoes mówi sama za siebie. Niestety bywa to też bronią obosieczną: kontynuacja Łowcy Androidów zarobiła w weekend otwarcia zaledwie 50 mln dolarów, przy budżecie wynoszącym 150 milionów. Połowiczny sukces spotkał również Zoolandera 2, który zarobił na siebie ledwo o półtora miliona więcej niż wynosił jego budżet.
Podobny zabieg, polegający na wiernym odwzorowaniu stylistyki z poprzednich odsłon, mógłby się za to nie sprawdzić przy Agencie 007: Daniel Craig, pomimo że jest blondynem, obecnie wydaje się sensowniejszy do roli Bonda niż Roger Moore, który walczy z komunistami oraz co jakiś czas rzuca sucharami. Podobnie jest z serią Szybcy i Wściekli: mimo zmiany formuły z zabawy w policjantów i złodziei w wydaniu motoryzacyjnym na semikomediowe kino akcji, coraz to nowsze odsłony z Domem i spółką przyciągają z roku na rok więcej ludzi do kin i przed ekrany telewizorów.
Możemy oczywiście również znaleźć kontrargumenty przeciw zmianie konwencji. Szklana Pułapka zmarnowała potencjał historii rozwiedzionego gliniarza w czwartej i piątej części; Ghostbusters z 2016, pomimo pozornej feministycznej otoczki, zawiera wiele nieudanych (w tym także seksistowskich) żarcików, a film Goosebumps przypomina bardziej komedię niż film grozy dla najmłodszych. Obawiam się, że podobny los spotka najnowszą część Jumanji, która ma wejść na ekrany kin pod koniec tego roku. Nie chodzi nawet o zmianę pomysłu fabularnego, gdzie to teraz dzieciaki przedostają się do świata gry, a nie na odwrót. Po prostu w moim sercu i głowie odzywa się mały chłopczyk, który osiemnaście lat temu z zapartym tchem oglądał na Polsacie oraz kasetach video przygody Robina Williamsa, mówiący, że nadchodzący sequel będzie pozbawiony tej aury tajemniczości, magiczności oraz frajdy. I kropka.
Czy jesteśmy więc skazani na kontynuacje i reinkarnacje starych marek filmowych? Tak; ale na szczęście są jeszcze twórcy, którzy nie chcą ruszać legendy, jak np. Robert Zemeckis, który na pytanie o to, kiedy by powstała czwarta część i/lub remake Powrotu do Przyszłości, odpowiedział: „Po moim trupie”. Oczywiście można dać spokój niektórym filmom, pozwalając im się zestarzeć; ale można zastosować również inny zabieg, będący złotym środkiem. Mowa o odchodzeniu starych bohaterów na emeryturę, którzy wyznaczają swoich następców, co w przyszłości może zrodzić całkowicie inną serię filmową. Idealnym przykładem jest Creed, w którym tytułowy młody chłopak jest szkolony przez weterana boksu, Rocky'ego Balboa. Taki sam zabieg ma spotkać w przyszłości podobno również Mutta Williamsa – syna słynnego archeologa z fedorą na głowie, który ma przejąć pałeczkę od swego ojca. Można także zainwestować w masową produkcję najnowszych dzieł – co robi Disney z Gwiezdnymi Wojnami – z pewnym pietyzmem i zachowaniem szacunku do materiału źródłowego. Abstrahując od samego wykonania Przebudzenia Mocy oraz Łotra 1, które podzieliły fanów Star Wars, jedno jest pewne: Disney postanowił uporządkować bałagan panujący w nowo wykupionym uniwersum, by zachować spójność z najbardziej kanonicznymi odsłonami (tj. filmami Lucasa) – co stoi przecież w sprzeczności z tym, co spotkało chociażby Terminatora, u którego postanowiono nie liczyć się z oryginałem. A że co roku wychodzą nowe filmy pełnometrażowe o walce Jedi ze Sithami? Nie oszukujmy się, ale Lucasfilm, gdyby miało tylko pieniądze, prędzej czy później wypuściłoby Sequel Trylogię.
Problem powracania do dawnych serii w przemyśle filmowym nie jest prosty i bynajmniej nowy. No i kinematografia nie jest w tym osamotniona, bo podobne rzeczy dzieją się w branży gier wideo. A wracając do filmów, to już niedługo na ekrany kin wejdą takie produkcje jak Jigsaw, reboot Tomb Raidera oraz kolejna adaptacja Morderstwa w Orient Expressie. Czy filmy te okażą się klapą? Zobaczymy. Niemniej czasem warto dać szansę starym-nowym tytułom, bo przecież wałkowanie w kółko tej samej historii z tymi samymi bohaterami nie wyklucza powstania nowatorskiego, wybitnego i ponadczasowego dzieła. Może więc powinno się zdjąć na chwilę różowe okulary nostalgii i pozwolić niektórym seriom filmowym rozbudzić się na nowo?