Zakończyły się nasze małe wybory prezydenckie (tutaj znajdziecie głosowanie). Wyniki już podaliśmy (tutaj), jednak przyjrzyjmy się wynikom z bliższa. Kandydatów mieliśmy wielu, ale zobaczmy, kto zyskał więcej niż kilka czy kilkanaście głosów. Ciekawa sytuacja jest pod koniec pierwszej dziesiątki, gdzie prawdziwy mąż stanu Josiah „Jed” Barkley, prezydent z największym doświadczeniem ze wszystkich kandydatów (siedem pełnych sezonów, a w ich trakcie mnóstwo trudnych decyzji) przegrywa z Seliną Meyer, czyli panią prezydent, która ledwo sobie radzi i jest raczej zbiegiem okoliczności i nieporozumieniem. Czemu przegrywa? Jedni powiedzą, że to kwestia płci, zmian obyczajowych, wyrównania szans. Moim zdaniem prawda jest inna. Ot, serial „Veep” jest wciąż na antenie (nowe odcinki pojawiają się co tydzień), tymczasem z prezydentem Barkleyem rozstaliśmy się dziewięć lat temu. I tak naprawdę „The West Wing” nigdy w Polsce nie był mocno promowany czy rozpoznawalny. A szkoda, bo serial Aarona Sorkina to tytuł wybitny i jeden z ważniejszych w historii ostatnich dekad w amerykańskiej telewizji. Nie tylko zresztą telewizji - już nie raz mówiono, że jego wpływ na wybór Baracka Obamy na prezydenta jest nie do przecenienia.
Źródło: materiały prasowe
  Oczko wyżej w naszych wynikach (i posiadający blisko dwa razy więcej głosów) znalazł się Tug Benson. Najwyraźniej sporo wśród nas zwolenników prezydenta, z którego można się pośmiać („Hot Shots! Part Deux”). W sumie to przecież w naszym kraju funkcja bardziej reprezentatywna, więc jeśli wybrać kogoś, kto da nam dużo radości i śmiechu, to też nie będzie źle. Trochę nawet tak mieliśmy przez ostatnie lata...
fot. materiały prasowe
  Miejsce szóste – Laura Roslin, czyli kosmiczna pani prezydent na uchodźstwie. Najwyższy urzędnik państwowy, który przeżył początek serialu „Battlestar Galactica” i objął urząd w nadzwyczaj trudnej sytuacji. Jej decyzje były przemyślane, konsekwentne i dowodziły, że potencjał na mądre rządy tkwi w wielu ludziach, po których byśmy się tego nie spodziewali. To najwyższa pozycja kobiety na naszej liście. Dowód, że serial „Battlestar Galactica” to nie tylko walki ze złymi Cylonami, ale też ciekawa opowieść o wewnętrznym życiu społeczności, gdzie polityka jest równie istotnym elementem układanki jak kosmiczne myśliwce.
Źródło: materiały prasowe
  Jak pokazują dwa następne nazwiska, jeśli prezydent umie coś pilotować, to jest jeszcze lepiej. Thomas J. Whitmore, bez obciachu, jak za dawnych, przedprezydenckich lat, wsiada za stery myśliwca i w „Independence Day” walczy ze złymi kosmitami. Prezydent James Marshall odpiera ataki terrorystów i własnoręcznie ląduje tytułowym odrzutowcem Air Force One. To prezydenci waleczni. To nasza tęsknota za czasami, gdy lider danej społeczności musiał być faktycznie najlepszy we wszystkim - nie tylko w przemówieniach i obietnicach wyborczych, ale też, gdy trzeba było komuś spuścić łomot. Swoją drogą zobaczcie – podczas naszych ostatnich wyborów były dwie telewizyjne debaty. Jedną robił TVN, a drugą wspólnie TVP i Polsat. Zastanawialiście się dlaczego? Bo jakby Polsat robił samodzielnie, to pewnie by to było w ramach KSW. Trochę szkoda...
Źródło: materiały prasowe
  Miejsce trzecie w naszym zestawieniu to suma głosów nieważnych. Traktujemy je jako konkretną informację, że wśród naszych kandydatów nie było nikogo, kto by Wam odpowiadał. Gdyby takich głosów było najwięcej, ogłosilibyśmy, że nie będzie żadnego prezydenta. Po cichu marzymy, by taka opcja była też w normalnych wyborach... Miejsce drugie – David Palmer, polityk wielki (również wzrostem) i sprawiedliwy. Charyzma, autorytet, wiarygodność - aż miło było popatrzeć, o czyje życie dba Jack Bauer w serialu „24”. Palmer nie wahał się, gdy przyszło mu złożyć urząd, i nie wahał się, gdy później poproszono go o pomoc w trudnym dla kraju momencie. Tak właśnie wyobrażamy sobie dobrego i mądrego prezydenta. Aż szkoda, że był postacią w serialu, w którym tylko Jack Bauer ma prawo przeżyć wszystkie odcinki.
Źródło: materiały prasowe
  No i miejsce pierwsze - Frank Underwood. Jak sami zauważyliście w komentarzach pod ogłoszeniem wyników, w pierwszej turze wygrywa u nas polityk z wielką charyzmą, ale równocześnie morderca. I jak to o nas świadczy? Tym bardziej że w trzecim sezonie „House of Cards”, gdy Frank wreszcie zostaje prezydentem, ten urząd trochę go przytłacza. Owszem, nikogo (jak na razie) więcej nie morduje, ale też charyzma gdzieś się ciut rozmywa. Ale – jak widać – wciąż go kochamy. Ważne, że wie, jak wygrać i czego chce. Ważne, że potrafi rozegrać nieomal wszystkich i mówi wprost do nas. Takiego prezydenta chcemy. I znowu go takim zobaczymy w kolejnym sezonie...
Źródło: Netflix
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj