Jeden z najważniejszych aspektów w nadawaniu odpowiedniej wagi przemocy to konsekwencje psychiczne, wywołane u bohaterów w reakcji na przemoc, której podlegają lub którą sami stosują (pod warunkiem, że nie są to zdecydowani psychopaci i sadyści). To bardzo istotne nie tylko ze względu na jej uzasadnienie. Jeśli przemoc ma wpływ na postaci, jest nie tylko integralnym elementem fabuły i rozwoju bohaterów (Jackson Teller, „Sons of Anarchy”), ale także daje widzom odczuć swoją realność i wagę; nie jest czymś, co można zignorować i umniejszyć, strywializować i pominąć. Bo jeśli można, jeśli twórcy bagatelizują jej skutki, a fabuła nie wraca nigdy więcej do traumatycznych wydarzeń, można chyba mówić o przemocy bezsensownej i bezcelowej, stanowiącej jedynie swego rodzaju pusty wzmacniacz dramaturgiczny. Jeśli twórcy trywializują traumę bohatera, widz także nie jest w stanie się nią przejąć. Stąd często zrzucanie na bohaterów kolejnych złych rzeczy tylko jako zabiegów dramaturgicznych powoduje, że przemoc zostaje zbagatelizowana i nie ma emocjonalnego wpływu na widza – skoro bohaterowi nic się nie stało, to znaczy, że nie było to ważne. Jeśli to samo stanie się po raz kolejny, widz nie będzie się w stanie przejąć tym bardziej. Takie bagatelizowanie przemocy i traum jest frustrujące, ponieważ efekt nie idzie w parze z naszym zaangażowaniem emocjonalnym, kiedy patrzymy na cierpienie postaci. Chyba dlatego tak trudno od jakiegoś czasu jest się przejąć kolejnymi traumatycznymi przeżyciami braci Winchester („Supernatural”) – to, co działało przez pierwsze pięć sezonów, z kolejnymi sezonami przestało, bo i tak doskonale wiemy, że prędzej czy później jakimś cudem uda się pozbyć kolejnego problemu, niestety razem z konsekwencjami (które gwoli sprawiedliwości powinny Sama i Deana już dawno zabić lub odbić się znacząco na ich psychice). [video-browser playlist="712163" suggest=""] Tutaj docieramy do kolejnego punktu, czyli tego, jak twórcy traktują swoich bohaterów i jaką historię opowiadają za ich pomocą. Czy tylko jak pionki na planszy w fabularnej rozgrywce, mające jedynie spersonifikować spektrum ludzkich ułomności, namiętności, knowań, okrucieństwa i ogólnie rzecz biorąc cynicznego pokiwania głową nad gatunkiem ludzkim jako takim, czy też jako jednostki z indywidualną psychiką i historią, gdzie to, co dzieje się wewnątrz, jest równie ważne jak czynniki zewnętrzne. Druga opcja sprawia, że jesteśmy bardziej skłonni do emocjonalnego zaangażowania się, a co za tym idzie, silniejszego przeżywania złych rzeczy, które spotykają bohaterów. „Game of Thrones” przyzwyczaiła nas do tak pozbawionego złudzeń spojrzenia na ludzi, z których żaden nie jest wolny od zła – czy to wewnętrznego, czy narzuconego przez okoliczności – że już chyba spodziewamy się wszystkiego po każdym. Może dlatego patrzymy na bohaterów serialu z dystansem i wrażeniem, że nie są nas w stanie już niczym zszokować. Być może pozostawienie nam zbyt dużo do intelektualnych rozważań nad kondycją ludzką w wymiarze ogólnym, przy pominięciu aspektów bardziej psychologicznych, jest kluczem do spojrzenia z dystansu i powoduje, że brutalność tych postaci i historii bardziej rozumiemy, niż czujemy i odbieramy jako swoiste archetypy zamiast na poziomie indywidualnym. A może chodzi też o coś innego. Generalnie historie uniwersalne powinny być odbierane niezależnie od tego, gdzie i kiedy się dzieją. Czy jednak nie jest tak, że im coś jest dalej od nas, tym mniej bierzemy to do siebie i mniej się tym przejmujemy? Także przemocą? Tym sposobem być może identyfikujemy się najmocniej z tym, co wydaje się być najbardziej współczesne, znane i po sąsiedzku. Opowieść ubraną w historyczny kostium można skwitować stwierdzeniem, że przecież tak było, nie obowiązywały prawa człowieka, prawo samo w sobie też nie szczędziło brutalnych kar, a ludzie walczyli o przetrwanie. Nie da się tym sposobem pokazać grzecznych i potulnych piratów („Black Sails”), średniowiecznego Wschodu bez podstępów i okrutnych metod wywierania nacisku czy działań wojennych („Marco Polo”), wikingów bez grabieży, bitew, gwałtów i specyficznych rytuałów („Vikings”) albo osiemnastowiecznej Szkocji pod angielską jurysdykcją jako krainy spokojnej i sielankowej, bez więzień, tortur i nadużyć („Outlander”). Ale to nadal nie jest nasza rzeczywistość, tak samo jak nie jest naszą rzeczywistością fantastyczna (choć trochę jednak pseudohistoryczna) kraina Westeros. Czy w takim razie czasy historyczne i fantastyka powodują, że potrafimy zachować dystans do tego, co oglądamy, a ta brutalność staje się mniej realna i mniej nas dotyka? Czy bardziej powinny przerażać nas krwawe mafijne porachunki w „The Sopranos” i brutalność motocyklowych gangów z „Sons of Anarchy”? A może przestępstwa z „Luther”? Wydawałoby się, że powinny, ponieważ są bliższe naszej rzeczywistości, ale niekoniecznie musi to być regułą. Jeśli twórcy przekonają nas o realności swoich bohaterów i ich świata, kostium nie ma aż takiego znaczenia. Nawet jeśli nadal łatwiej powiedzieć: "Spokojnie, to tylko fikcja" - bo ta fikcja jednak bazuje na tym, co znamy, a natura ludzka pozostaje niezmienna. I czy to wojna, czy apokalipsa zombie w „The Walking Dead”, każdy kostium jest w stanie pokazać człowieka w sytuacji ekstremalnej i to, do czego jest zdolny, kiedy padają normy moralne i społeczne struktury jako takie. Brutalność tego serialu przecież leży nie tyle w eksterminowaniu kolejnych grup zarażonych wirusem ludzi, ile w prawdzie o tym, że jesteśmy w gruncie rzeczy barbarzyńcami, a nasze cywilizowanie to jedynie pozór i coś sztucznie narzuconego. [video-browser playlist="718009" suggest=""] Nie zapominajmy, że przemoc może pełnić także rolę kategorii estetycznej i fascynować. Wyrafinowanie warstwy wizualnej „Hannibal”, mimo leżącej u podstawy zbrodni, jest już niemal legendarne. Tak samo jak fascynuje sama postać przestępcy, której to fascynacji ulega główny bohater, a wraz z nim widzowie. Nie pierwszy to i nie ostatni taki czarny charakter, który budzi naszą ciekawość i specyficzny podziw. Tak samo fascynuje nas przemoc per se, sprawiając, że nieraz patrzymy na nią jak zahipnotyzowani i nie potrafimy oderwać wzroku, mimo że jednocześnie to, na co patrzymy, nas odrzuca. Brutalność i zło fascynują jako owoc zakazany, coś, czego nam nie wolno, o czym możemy jedynie pofantazjować, zapuszczając się w fikcji bezkarnie w mroki naszej psychiki. Do tego stopnia, że jesteśmy w stanie kibicować seryjnemu mordercy, wręcz darzyć go sympatią. Jednak pod pewnym warunkiem - Dexter Morgan („Dexter”) też ma swój kodeks, według którego jest w naszych oczach swoistym ramieniem sprawiedliwości wobec wszelakich szumowin, których to ramię nie jest w stanie dosięgnąć. Dzięki temu nasza sympatia zostaje usprawiedliwiona, a krojenie na kawałki kolejnych przestępców przynosi specyficzne poczucie satysfakcji zamiast dezaprobaty i odrzucenia. Nasza czujność wobec przemocy zostaje uśpiona i okazuje się, jak łatwo zatrzeć granicę między tym, co potępiamy, a tym, co jesteśmy w stanie zaakceptować w zależności od okoliczności. Od tego jest już bardzo blisko do przemocy tak przerysowanej i zmasowanej, że aż absurdalnej, której nie jesteśmy w stanie traktować na serio, mimo że twórcy na przykład „Spartacus: Blood and Sand” byli w stanie pokazać chyba wszystko. Jeśli jest to zabieg celowy, oglądając, po prostu godzimy się na konwencję. Czasami jednak nagromadzenie okropności, krwawych scen i mrocznych zagrożeń może spowodować, że twórcy zaczynają balansować na granicy absurdu i w pewnym momencie trudno traktować poważnie oraz z emocjonalnym zaangażowaniem zarówno fabułę, jak i bohaterów. Coś takiego przydarzyło się chyba „Penny Dreadful”, w którym kumulacja mroku i abstrakcyjnego zła spowodowała, że dystansujemy się od tego, co oglądamy, a serial zamiast straszyć i interesować, zaczyna momentami niestety nużyć lub irytować. [video-browser playlist="718010" suggest=""] Co zatem zrobić? Zacząć oglądać telenowele? Sitcomy? Klasyczne melodramaty, przeprosiwszy się uprzednio z jakże nienowoczesnym, ale urokliwym „Poldarkiem”? Omijać szerokim łukiem wszystkie te zbrodnie, tortury, śmierci? Dzielnie łykać dawkę przemocy, ciesząc się, że to tylko fikcja? Każdy musi zadecydować sam, choć unikanie oglądania przemocy w telewizji jest niemal niemożliwe. I czy tak naprawdę chcemy jej unikać? Oczekujemy od telewizji rozrywki, ale wydaje się, że owa telewizja dawno już niepostrzeżenie wyszła poza te ramy i zabiera nas coraz częściej w miejsca, w których boimy i chcemy się znaleźć jednocześnie, gdzie nasze emocje są testowane i wystawiane na próbę, ale też usatysfakcjonowane. Przemoc nas odrzuca, a jednocześnie domagamy się realizmu i wiarygodności od ekranowych fikcyjnych historii. Chcemy, żeby nas poruszały, czasami nami wstrząsały. I dopóki sceny przemocy działają w ten sposób, to chyba dobrze, bo oznacza to, że nie przestaliśmy czuć i zachowaliśmy naszą wrażliwość.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj