Zawsze myślałem, że Gwiezdne Wojny pod wodzą George'a Lucasa marnują swój potencjał. W końcu przez kilka dekad dostaliśmy jedynie sześć filmów oraz jeden serial. Pewnie, było mnóstwo książek, komiksów i gier, ale przez bałagan w kanonie, to wszystko nie zgrywało się ze sobą tak, jak powinno. Jako fan czułem jedynie głód i oczekiwanie czegoś więcej, czegoś nowego, co pozwoli znów przenieść się do odległej galaktyki i poczuć te niezapomniane emocje. W końcu to jeden z czynników fenomenu Gwiezdnej Sagi, prawda? Każdy epizod wywołuje te emocje u widzów, oferuje zapomnienie i przygodę nie do porównania z czymkolwiek w filmach. I mówię tutaj też o trylogii prequeli, która jaka by nie była, wywołuje skrajne odczucia i ma, mimo wszystko, wiele zalet rozbudowujących ten świat. Dlatego też ucieszyłem się jesienią 2012 roku, kiedy Disney przejął Lucasfilm wraz z jego najważniejszymi produktami - Gwiezdnymi Wojnami oraz Indianą Jonesem. Po raz pierwszy mieliśmy dostać film osadzony w tym świecie nietworzony przy udziale Stwórcy, czyli samego George'a Lucasa. Coś, co trudno było sobie wyobrazić, a co samo w sobie było obietnicą nowości i rozruszania uniwersum, które poprzez dobre prowadzenie może być z nami następne 40 i więcej lat. Wiele osób było sceptycznych i pojawiały się znowu te same głosy, co po przejęciu Marvela i Pixara. Gwiezdne Wojny miałyby zostać totalnie zinfantylizowane przez to, że Lucasfilm należy do Disneya, co samo sobie było abstrakcją nie mogącą się sprawdzić. Włodarze studia doskonale wiedzieli co kupują, jak chcą to rozwijać i w jaki sposób na tym zarabiać, bo... nie oszukujmy się, ale filmy o budżecie 100-200 mln dolarów nie powstają z dobroci serca. One mają zarabiać, a my mamy świetnie się bawić. Na tym to polega. Zaś same Gwiezdne Wojny wbrew pozorom były zawsze bardzo "disneyowskie". W końcu to familijna, uniwersalna rozrywka dla widza w każdym wieku, więc trudno sobie wyobrazić lepszy dom dla tej serii. Szczególnie, że to właśnie część IV rozpoczęła trend sprzedaży zabawek związanych z takimi filmami, co obecnie Disney (i nie tylko) robi z każdą wielką superprodukcją. Idealne dopasowanie. Kathleen Kennedy jako prezes Lucasfilmu nadzoruje wszystko, więc to też nie jest tak, że Disney tworzy Gwiezdne Wojny, tak samo jak nie tworzą filmów o Avengers. Marka do nich należy, mają jakiś wpływ, ale wbrew pozorom studio ma więcej swobody w kreowaniu wizji mającej przynieść zysk. Dlatego też, gdy planowali nowy film, nie mogli myśleć tylko i wyłącznie o jednym tytule, ale musieli opracować plan długofalowy. Wydaje się, że w tym miejscu ważne było wiele czynników mający wpływ na jakość samej produkcji, pomysły, wykonanie i przyciąganie widzów na kolejne dekady. Jestem przekonany, że mając markę będącą już prawie 40 lat na rynku, której popularność jedynie rośnie, nie można myśleć w kategoriach zwykłych hollywoodzkich franczyz. Nie ma mowy o tylko kilku następnych latach i kilku filmach. Oni musieli rozpisać ten plan tak, by nowy początek był dobrym startem do czegoś zapewniającego rozrywkę na długie lata. Dlatego też nie dziwi mnie fakt, że kluczem okazała się nostalgia.
źródło: materiały prasowe
Przede wszystkim wpływ na każdy kolejny krok ma trylogia prequeli. W końcu to jest rzecz, która podzieliła widzów oraz fanów w sposób niespotykany wcześniej. Tego jaki wybuchł hate w 1999 roku po premierze filmu Star Wars: Episode I - The Phantom Menace nie da się porównać z niczym w popkulturze. Ten podział wynikał nie tyle z jakości, która w tym kontekście jest drugorzędna, ale z niesprostania oczekiwaniom. Ludzie chcieli czegoś w stylu Oryginalnej Trylogii, bo tym są dla nich Gwiezdne Wojny, a George Lucas dał im coś innego, coś świeżego pod względem formy (pierwszy film w historii z nowatorskimi efektami komputerowymi) i fabuły. Coś zupełnie innego pod względem klimatu i przedstawiania świata, ale zarazem to nadal były Gwiezdne Wojny, bo czuć w tym to "coś". Magię działającą trochę inaczej. Jako osoba z pokolenia przejściowego, bo wychowałem się na Oryginalnej Trylogii, ale Trylogia Prequeli, była pierwszą "moją" kinową przygodą, staram się patrzeć na obie trylogie w inny sposób. Dostrzec te podobieństwa, które stanowią o sile całej Sagi, bo koniec końców seans od części I do VI pozwala obejrzeć ciekawą historię narodzin i upadku Dartha Vadera. To jest spójna historia, mimo lat dzielących produkcje. Z tego też powodu Lucasfilm przygotowując Star Wars: The Force Awakens zdecydował się na niezwykle bezpieczny i uważny krok. Popełnienie tych samych błędów, co w 1999 roku, mogło zniszczyć ich długoletnie plany na rozbudowę unikalnego uniwersum złożonego z filmów, książek, seriali, gier i komiksów, których fabuły są ze sobą powiązane. Czegoś, czego nie ma w popkulturze. Musieli sprostać oczekiwaniom kilku pokoleń fanów, dla których w większości "prawdziwe" Gwiezdne Wojny to nadal  Oryginalna Trylogia, a trylogia prequeli albo nie istnieje, albo jest akceptowalna, albo po prostu jest stawiana na równi jako część historii. Lucas zobaczył, że każda rzecz nie pasująca do tej wizji kończy się odrzuceniem, wręcz publicznym linczem. Weźmy za przykład Jar Jar Binksa, który był jaki był, ale przez niezwykle ostry atak fanów Stwórca ugiął się i wyciął go z kolejnych części. Biorąc pod uwagę znane nam obecnie informacje o tym, że jego głupota była udawana i tak naprawdę pociągał za sznurki, trudno nie poczuć niesmaku. Pomyślcie, jakby Jar Jar w części III okazał się potężnym panem zła, spojrzenie na wszystkie trzy filmy byłoby kompletnie inne. Dlatego też wciąż liczę, że odkupienie Gunganina prędzej czy później stanie się faktem, bo to pozwoli na zespojenie Sagi oraz fanów. Z innej strony mamy część III, której jedną ze wspominanych zalet była klimatyczna bliskość Oryginalnej Trylogii. Chociaż forma i realizacja była taka sama, jak pozostałych dwóch części. By tego wszystkiego uniknąć, J.J. Abrams (prywatnie fan Star Wars) razem z Lawrence'em Kasdanem, zdecydowali się oprzeć nowy film na znanym szkielecie, czego wynikiem są wyraźne podobieństwo do Oryginalnej Trylogii. Przez to też film niesłusznie jest czasem nazywany kalką, remakiem lub kopią. Nigdy się z tym stwierdzeniem nie zgodzę, bo mówimy tutaj o zupełnie innym tworze kina, który nie pasuje do żadnej z tych definicji. Z jednej strony można podciągnąć to pod tzw. requel, czyli częściowo sequel, częściowo reboot, więc dostajemy kontynuację historii, powracają znane schematy, ale jest też dużo nowości na czele z bohaterami. Tylko spojrzenie bardzo ogólnikowe pozwoli wysnuć wniosek, że Rey to Luke, Finn to Han, Kylo to Vader, Snoke to Imperator a Maz to Yoda. Między tymi bohaterami istnieją co prawda pewne podobienstwa, ale są one bardzo powierzchowne, bo jak przyjrzymy się, widzimy nowe, ciekawe postacie, którymi można się zainteresować i polubić. Postacie, które mają inne cechy, inny charakter i inne cele. Czasem mówi się, że Abrams stworzył coś w rodzaju remiksa znanych schematów i być może to stwierdzenie jest w tym aspekcie bliższe prawdy. Z drugiej strony to wszystko jest większą mieszanką, w której głównym czynnikiem jest oddanie hołdu fenomenowi popkultury. Czemuś, co to wszystko rozpoczęło, a teraz jest kontynuowane na nowo, inaczej. Wydaje się, że ten krok był słuszny, skoro film osiągnął wielki sukces i zebrał świetne recenzje, a z każdym seansem wydaje się jedynie zyskiwać. W pewnym momencie czuć, że hołdowanie, nostalgia i wynikające z tego podobieństwa przekraczają granicę. I ja to czuję, ale... mi to nie przeszkadza. To nadal są Gwiezdne Wojny z pełną mocą swojej magii działającej na widza. Gwiezdne Wojny, na których bawili się dzieci, młodzi dorośli, dojrzali ludzie i dziadkowie z wnukami, którzy pamiętają pierwsze seanse 40 lat temu. Star Wars: The Force Awakens dzięki temu podejściu robi to, co słyszymy w pierwszym dość wymownej i symbolicznej kwestii z tego filmu: this will begin to make things right, czyli ten film rozpoczął naprawę szkód wyrządzonych przez trylogię prequeli. To znów połączyło fanów, którzy w większości byli zachwyceni i nawet, jeśli prowadzą długie dyskusje w sieci na temat plusów i minusów, nie są to już brutalne wojny zwolenników prequeli i ich przeciwników. A pamiętam, że te były ostre i jeńców wówczas nie brano. I chyba właśnie dlatego decyzja Lucasfilmu o tak bezpiecznym początku okazała się jedyną słuszną, bo magia sagi ma znów swoją moc, a widzowie czekają na kolejne historie. Pewnie by mogli podjąć inne kroki, pójść w odważnym kierunku i pokazać coś kompletnie innego i nowego w części VII, ale w tym wszystkim drzemało tak ogromne ryzyko, że nie można było go podjąć, jeśli chciało się myśleć tak długofalowo, jak wspomniałem. Gwiezdne Wojny musiały mieć pewny, mocny start bez powtórki z rozrywki. W pewien sposób sami sobie jesteśmy winni, bo gdyby nie aż tak drastyczna nienawiść wobec Mrocznego widma, Przebudzenie Mocy mogło wyglądać zupełnie inaczej.
źródło: materiały prasowe
Nostalgia jest dobrym, efektywnym narzędziem w kinie, ale sama w sobie nie gwarantuje sukcesu. Trzeba ją wykorzystać naprawdę dobrze i skutecznie działać nią na odbiorcę. Tak jak robiono to przy Przebudzeniu Mocy, gdzie do kin przyciągnięto zwolenników, przeciwników, fanatyków oraz zwykłych ludzi, którzy oglądali i chcą zobaczyć nową część. Ba, potem wielu z nich i nie mówię tutaj o fanatykach, chodziło o seans kilkakrotnie. Wiele tytułów pokazało, że sama nostalgia nic nie zrobi, jeśli nie będzie się jej dobrze wykorzystywać. Roland Emmerich, reżyser filmu Independence Day: Resurgence dobrze o tym wie. Tylko też nostalgia ma swoje granice. Akceptuję, że w Przebudzeniu Mocy była ona potrzebna w większej ilości i w połączeniu z hołdem, miała stworzyć to, co widzieliśmy na ekranach kin. Koniec końców jednak musi być ona używana bardziej umiarkowanie, by powoli wprowadzać nowe, świeże elementy i niespotykane pomysły. By pokazać fanom, że nowe nie oznacza złe, dopóki jest zrobione dobrze i w klimacie Star Wars. Dlatego też na razie Lucasfilm opiera się na nostalgii, bo jest to ważne, by spokojnie budować początek nowego kanonu uniwersum, by starzy widzowie i fani przyzwyczaili się do filmu co rok, nowych historii i mieli świadomość, że Gwiezdne Wojny są na nowo częścią tradycji codzienności. By mieli ten znajomy punkt zaczepienia. Już nie raz słyszałem, jak to wiele osób planuje świąteczne wypady na Gwiezdne Wojny. Połączenie premier z tym okresem okazuje się strzałem w dziesiątkę. Rogue One: A Star Wars Story jest oparty na czymś znanym, bo jest to w końcu film bezpośrednio wprowadzający w świat Oryginalnej Trylogii, więc ten element, który być może nie do końca świadomie oczekują widzowie, jest obecny. W tym momencie już widać, że wprowadzają świeże pomysły, nowości i, co jest bardzo ważne w kontekście spójności uniwersum, elementy z trylogii prequeli (postaci Mon Mothmy i Baila Organy są grane przez tych samych aktorów co w odpowiednio części II i III). Pewnie podobnie też będzie w niezatytułowanym filmie o młodym Hanie Solo, który fabularnie będzie osadzony bliżej trylogii prequeli, niż oryginalnych filmów. Wygląda na to, że krok po kroku, delikatnie, twórcy będą wprowadzać nowości, nie robiąc tego tak drastycznie i szokująco jak Lucas. Taka droga jednak nie będzie cały czas utrzymywana. Oparcie na nostalgii i czymś znanym, lubianym to plan jedynie na najbliższe kilka lat. Władze Lucasfilmu w wywiadach wspominały, że tutaj kluczem jest Rogue One: A Star Wars Story, który pokaże, jak ludzie reagują na historię ze znanym punktem zaczepienia, ale całkiem inną, nową i z kompletnie nieznanymi bohaterami. Każdy kolejny film to ważne informacje dla twórców, którzy będą mogli wyciągać wnioski, eksperymentować i wybierać historie, które mogą ekscytować ludzi. Zaznaczają, że to nawet nie musi mieć związku fabularnego z niczym, co wcześniej oglądaliśmy. W tym przypadku najbliższy film jest wyjątkiem. Dlatego też wydaje się, że powoli będzie to szło w kompletnie nowych kierunkach, bo prawdę mówiąc, możliwości są nieskończone. Można zrobić horror, komedię romantyczną, film wojenny, film gangsterski, film o kumplach gliniarzach,, a nawet western. W przypadku kolejnych produkcji to tak naprawdę jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia twórców, którzy mogą iść w rozmaite strony, by bawić, zaskakiwać i wywoływać emocje.
fot. Lucasfilm/ILM
Jak tak naprawdę może wyglądać przyszłość Gwiezdnych Wojen? Najbliższe projekty są znane dzięki plotkom, czyli po Hanie Solo może to być albo film, którego bohaterem jest Boba Fett, albo Obi-Wan Kenobi. Ten pierwszy według informacji miał być ogłoszony na Star Wars Celebration Europe, nawet mieli przygotować teaser, ale zdecydowano się pożegnać z reżyserem, Joshem Trankiem z uwagi na jego ekscesy na planie Fantastycznej Czwórki. Dlatego szybciej dostajemy Hana Solo. Tak naprawdę to oba projekty są ważne. Boba Fett, czyli pierwsza historia opowiedziana z perspektywy kogoś, kto nie jest ani dobry, ani zły i Obi-Wan, który pewnie pozwoli poznać jego historię na Tatooine (długo pilnował Luke'a) i tym samym w pewnym sensie będzie zbliżeniem się do trylogii prequeli. Biorąc pod uwagę, że część VIII i IX maja oferować więcej świeżości i rozwijać historię w nowych kierunkach, wydaje się, że ta przyszłość wygląda bardzo dobrze. Ważne, by z czasem znany punkt zaczepienia był coraz bardziej oddalony, a nostalgii coraz mniej (aczkolwiek ona w pewnym sensie zawsze będzie obecna). Nowa historia z odległej galaktyki co roku, to rzecz, która może wywołać jedynie optymizm. Jeśli twórcy będą powoli iść w kierunku nowych, niespotykanych i świeżych pomysłów, a my będziemy na nie otwarci, może być tylko dobrze. Nie jestem jednak tak idealistyczny, by wierzyć, że zawsze powstanie znakomite kino, które spodoba się wszystkim, bo czegoś takiego nie ma. Nawet Gwiezdne Wojny mają wady, nie są doskonałe i będą osoby, które po prostu tego nie zrozumieją i ja to szanuję, dopóki taka osoba nie będzie z jadem atakować i nie pozwoli się bawić osobom, które cieszą się i poddają się magii. To wszystko jeszcze lepiej rokuje, gdy weźmiemy pod uwagę budowę kanonu nie złożonego tylko z filmów czy seriali. Spójne powiązanie filmów, seriali, gier, książek i komiksów jest czymś, co może za parę lat zaprocentować, bo dzięki temu osoby znające całość będą lepiej odbierać filmy i siłą rzeczy frajda będzie większa. O to w końcu chodzi, prawda? I szczerze mówiąc, nie boję się, że Gwiezdne Wojny mogłyby się "przejeść", bo raz na rok to umiarkowany czas, by przenieść się do tej galaktyki i poczuć tę unikalną moc. Do tego Lucasfilm ma strategię, która może się podobać. Za kamerą stają ludzie, którzy nigdy nie kryli, że są fanami Gwiezdnej Sagi. Wychodzę z założenia, że osoba, która wie w jakim świecie pracuje i oddaje temu serce, siłą rzeczy jest w stanie zrobić coś lepszego, niż ktoś z zewnątrz, dla kogo Gwiezdne Wojny to projekt Ronalda Reagana. To też jest szczególnie ważne i ma wpływ na to, jak tworzony jest film i jak to potem działa. A wydaje mi się, że jeśli, jak w przypadku Star Wars: The Force Awakens, mamy coś, w co ktoś włożył mnóstwo serca, to czuć na ekranie. I można wybaczyć niedociągnięcia czy przesadę w hołdowaniu, bo nie o to tu chodzi. Chodzi o magię Gwiezdnych Wojen, która czaruje widzów już prawie 40 lat! O to, by nadal działała tak dobrze w każdym filmie, by łączyła wszystkich widzów bez względu na to, kim są, w co wierzą, jak wielkimi fanami są i na kogo głosują. W świecie Gwiezdnych Wojen jesteśmy jedną rodziną i nasza przyszłość wygląda obiecująco.
Źródło: Multikino
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj